środa, 9 maja 2018

O życiu na Wieży Babel, czyli znów o ludzkich historiach słów kilka.

Język angielski nigdy nie był moim językiem.
Nigdy się go nie uczyłam. W szkole, od podstawówki narzucono mi język niemiecki. W liceum sama, może trochę nieroztropnie, bardzo zakochana w Dostojewskim i czująca wówczas pociąg do Wschodu, wybrałam rosyjski. Angielski, który był już przecież wtedy językiem międzynarodowym, zawsze był gdzieś obok. 
Nigdy nie uczyłam się angielskiego. Teraz jest nagle jest moim drugim językiem. Tym, którym posługuję się w pracy, tym, w którym rozmawiam. Przeszłam rozmowy kwalifikacyjne w języku angielskim. Założyłam konto w banku mówiąc po angielsku. Po angielsku rozmawiam ze współpracownikami, dyskutując, co jeszcze i jak musimy zrobić, bo po swojej stornie kuchni nie mam żadnego Polaka ( choć tych jest chyba na lotnisku najwięcej). Jak to się stało? 
Sama nie mam zielonego pojęcia. Od jakiegoś czasu śmieję się, że mówię po prostu "internetem". Bo przez internet, muzykę, filmy nauczyłam się tego języka. Nauczyłam to może za dużo powiedziane. Wchłonęłam. Na tyle, że potrafię powiedzieć swojemu ulubionemu Norwegowi, że "ta muzyka sprawia, że atomy w moim ciele i duszy układają się w odpowiednich miejscach". Na tyle, żeby móc porozmawiać z nim o przemianach energii i najnowszym odcinku serialu, który oboje oglądamy.  Chyba nie jest źle. 
Nie mówię doskonale. Moja gramatyka to typowy język Kalego. Nieraz jestem sfrustrowana i szukam odpowiedniego słowa, macham rękami ( co czyni mnie ponoć podobną do naszego hinduskiego kucharza), więcej słucham niż mówię ale...i tak umiem się dogadać. Na tyle, że mało kto wierzy mi, iż angielskiego nigdy się nie uczyłam. Chyba tylko Norweg nie wątpi w moje słowa, bo sam nauczył się angielskiego z telewizji. W norweskiej tv nie tłumaczyli angielskich programów. 
Wiem, że nieraz kaleczę gramatykę jak dziecko i mam okropny akcent. Przez swoją wadę wymowy nie ma szans, żebym powiedziała cokolwiek dobrze w zbitce "th". Ale najważniejsze, że się rozumiemy,mimo że to momentami naprawdę mowa ciała, pokazywanie na migi, cmokanie i wydawanie jakichś dziwnych parsknięć. Na pewno w moim wypadku. 

Ale najważniejsze, że się rozumiemy. Jakoś. Dogadujemy.
Myślę, że ta zasada dotyczy nie tylko języka. Choć może w nim się zaczyna i na nim kończy. 
Pracuję bowiem w miejscu, gdzie języki mieszają się ze sobą jak na przysłowiowej Wieży Babel. Ale czy mogłoby być inaczej na lotnisku? 

W angielskie słowa wplatam już islandzkie laukur i skinka, czyli cebula i szynka. Make some pizza with skinka! krzyczę nieraz z drugiego końca kuchni do Norwega. Przy okienku kochana, uśmiechnięta Boliwijka mówi mi dziękuję, a ja nieraz śpiewnie mówię do niej gracias. Uśmiechnięta mówię Prosit! kichającemu przez nadmiar pieprzu Norwegowi, bo przecież uczyłam się norweskiego, śmieję się, gdy widzę jego zaskoczenie i próbę trzymania fasonu, gdy odpowiada mi jak gdyby nigdy nic Mange takk!- bo przecież mało kto zna norweski, nawet na Islandii. Uczę się dziwnego hindusko- angielskiego narzecza naszego kucharza, który naprawdę mówi nieraz za szybko. Wiem już, że niemiała to po chorwacku przepraszam, co wydaje mi się nawet logiczne, patrząc na powiązania języków. 

W jakiś sposób żyję na mitycznej Wieży Babel. I podoba mi się jak cholera. 
Właściwie, to chyba zawsze chciałam na niej zamieszkać. 

Islandia, sama w sobie nie jest żadnym kulturowym tyglem, powiedzmy sobie uczciwie. Oprócz Islandczyków, których jest około 350 tysięcy, najwięcej jest tu Polaków i Litwinów. Nie dziwi to chyba nikogo. 
Na ulicy w islandzkich wioskach, poza sezonem turystycznym który trwa od czerwca do września, nie spotka się raczej nikogo z semickimi rysami, z ciemniejszą skórą, mówiącego z dziwnym południowym akcentem. Mieszkają tu jednak głównie Islandczycy. Być może dlatego, że jednak mało kto poza nimi wytrzyma ich zimę i kapryśny klimat wyspy. Zresztą, nawet gdy zakładaliśmy konto w banku bardzo przyjemna Islandka powiedziała nam, że tak naprawdę zdecydujemy czy tu zostajemy po pierwszej zimie. 
W każdym razie, jednak na Islandii żyją głównie Islandczycy, którzy są dość specyficznym narodem, bardzo hermetycznym genetycznie. Tak bardzo, że istnieją nawet choroby, o których raczej nie mówią. 

Na ulicy widzi się głównie Islandczyków.  Na ulicach...może poza moim osiedlem. Moim pobliskim miastem, które wyrosło na ziemi niczyjej, przejętej przez Islandię po latach dzierżawy przez amerykańską armię. 
Tak, tu też jest najwięcej Polaków i Litwinów. Słychać nawet częściej polski czy litewski, niż islandzki....
Ale potem idę do pracy. 
Tu nie obowiązuje nawet islandzki, mimo napisów na ścianach w tym języku. Tu rządzi angielski i zasada "najważniejsze to się dogadać". Albo jak mówi mój Norweg, najważniejsze to żyć po swojemu i szanować wszystkich dookoła. 

Być może dla wielu ludzi byłoby to trudne. Pracuję na Wieży Babel. W miejscu, gdzie spotyka się wiele języków. Wiele kultur. Wiele religii. Wiele odcieni skóry. Wiele orientacji, sposobów na życie. 
Spotyka się ich tak wiele i....nagle okazuje się, że można. Można po prostu się dogadać ze sobą. Szanować się nawzajem. Mieć nawet w stosunku do siebie pewnego rodzaju czułość i ciekawość. I to bez sztywnych zasad narzucanej poprawności politycznej, tylko z humorem i lekkimi docinkami, które śmieszą, a nie stresują. 

Można śmiać się, że nasz Hindus znów za mocno przyprawił ostrą papryką obiad dla pracowników. Można zaśmiać się razem z naszym transwestytą, że zapomniał się dogolić i już nie jest taki śliczny. Można doznać szoku, że Norwegoislandczyk nie pije kawy, bo przecież Skandynawowie piją ją litrami, a to też stereotyp. Można się śmiać z typowego "a morgun" islandzkich szefów. I nikt nie czuje się urażony, bo na Wieży Babel potrzebne jest poczucie humoru i dystans. Bez tych rzeczy wszyscy byśmy zginęli, a nasza wieża runęłaby jak ta mityczna. 
Tylko że nad nami nie czuwa żaden srogi bóg. Nagle okazuje się, że człowiek może być człowiekowi....po prostu człowiekiem. I to bez żadnych większych i głębszych idei. I kto wie, może i w micie ludzie mogliby się porozumieć, gdyby byli zostawieni sami sobie? Może mury zburzono by między nimi. A Wieża złożona z cegieł tysięcy historii wcale nie zachwiałby się w posadach. 

Można żyć na Wieży Babel, świetnie się na niej czuć i dobrze się bawić. Można przede wszystkim się wiele nauczyć. Języków...ale i czegoś więcej. 
Można nauczyć się, jak prawdziwie tańczy się salsę od dziewczyny z Boliwii. Można nauczyć się, jakie są najostrzejsze przyprawy świata i nauczyć się tu trochę na swoich błędach. Można...
Można po prostu słuchać, poznawać historię i uczyć się wiele, wiele o świecie. Dowiadywać się, jak naprawdę wygląda świat, różny, naprawdę różny świat oczami innych ludzi. I można dowiedzieć się też wiele o sobie. Myślę, że to jedna z najważniejszych lekcji. 

Znałam kiedyś pewnego kolekcjonera opowieści. Tego, który sam mówił, że jego życie jest tylko opowieścią. Miał cholerną rację. Opowieści to najważniejsze, co znajdujemy w życiu. Te, które toczą się słowem, piszą się myślą....ale wpisują się najgłębiej w nasze serce. Szumią tętnem naszej krwi, wirują w pierwotnym rytmie i wypalają wzory na źrenicy. 

I ja chcę słuchać tak wielu opowieści, pisząc przy tym własną. 
Czy życie w zetknięciu z Wieżą Babel nie jest świetnym na to początkiem? Jakimś początkiem, jakimś rozwinięciem, jakimś zakończeniem?
Czy życie na Wieży Babel nie jest sposobem na spojrzenie innym w oczy i zobaczenie w nich, jak spadają też niektóre nasze maski i pozy? Czy to  właśnie  Wieża Babel  może być jednym z najlepszych miejsc, by odkryć siebie na nowo, Ja w zetknięciu z całkiem dalekim Ty? Odkryć świat? Znów sprawić, że kolejne wszechświaty zderzą się ze sobą i nie będzie to katastrofą?


Wołam: Babel! Babel! Spójrz nam nie teraz!
Wtem ściany mojego miasta się rozpadają
Pytasz, gdzie będziemy stać, gdy zawyje wiatr
Bo wszystko, co zawyje, wślizgnie się w chmurę
Więc zejdź ze swej góry i stań, gdzie my byliśmy
Wiesz, że nasz oddech bywa słaby, a ciało chude
Przyciśnij mój nos do szkła, które przyobleka twe serce
Wybudujesz swe mury, a ja zagram na twą cholerną cześć
By zburzyć, by zburzyć
cóż, zamierzam je zburzyć!
Ponieważ znam swoją słabość, swój głos, ale wierzę w łaskę i wybór
I wiem, że moje serce prawdopodobnie jest farsą
Ale urodzę się bez maski
***
Mieliśmy chwilę na złapanie oddechu w swojej kuchni. Mniejszy ruch. Można usiąść, napić się wody. Można stanąć w naszym okienku, opierając się o blat. Ramię przy ramieniu, bo mieszczą się tam akurat dwie osoby. 
Zamknięci w kuchni, z oknem na główną scenę Wieży. Z oknem na świat. 
- Spójrz na tych wszystkich ludzi.- powiedział zmęczony dość i zamyślony Norweg, w dziwnej dla niego zadumie. Z reguły jest przecież ślizgaczem albo błaznem.
-...?
-To co widzimy jest jak wierzchołek góry lodowej. 
-Ale to było głębokie!- zaśmiałam się z ironią, jak to ja. 
-Haha. 
-Nie, w porządku, wiem o co ci chodzi. 
-Idą, biegną, witają się, żegnają, mijasz ich a każdy...
-Każdy ma swoją własną historię, wiem. 
-Jak ty i ja. 
-Tak. Jak ty i ja. 

32 komentarze:

  1. To dopiero druga notka, i tak czytam i czytam i ten Norweg się mi coraz bardziej wynurza że tak powiem :) na pierwszy plan. Zakończenie tekstu.. Niemniej masz ciekawe otoczenie i wyczuwam jakieś zmiany na horyzoncie. Zazdroszczę klimatu i otoczenia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Trudno byłoby, żeby na jeden z pierwszych planów się nie wysuwał :D Ponieważ Bułgar ma urlop, przez najbliższe dwa tygodnie jeszcze jest moim jedynym "partnerem" po mojej stronie kuchni i spędzam z nim 12 godzin dziennie zamknięta w małej przestrzeni:D Poza tym, pomimo jego oczywistych wad, bycia cwaniakiem itp w jakiś sposób go bardzo lubię. Przypomina mi w niektórych miejscach mojego dawnego przyjaciela.
      I tak, jest tam ciekawie. A dopiero tak naprawdę poznaję to miejsce i przede wszystkim ludzi:)

      Usuń
  2. Fajnie masz zazdroszczę. Ja mimo dobrej pracy mam wiele kłopotów. Trochę pisałem o tym i nas. Ale to już zupełnie inne historie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To znaczy, każdy człowiek ma jakieś tam kłopoty, problemy. Ja nie jestem wyjątkiem. Tylko zawsze staram się skupić mimo wszystko na pozytywach:) Taką mam dziwną naturę :)

      Usuń
    2. OK zazdroszczę, nieraz jednak pozytywy blakną a ilość negatywów je przytłacza. Dochodzi się do skrajności....

      Usuń
  3. Zgoda, ale wszystko zależy o co chodzi. Ja na przykład mam taką pracę, że buduje się pozycję przez całe niemalże życie. Kiedy doszedłem bardzo wysoko zawiść ludzka wzięła górę. Jakby wszyscy na raz z zazdrości się uwzięli. Wtedy zaczęło się walić i niestety to cały czas trwa. Są dalsze sukcesy ale to tylko eskaluje konflikt i nasila nienawiść tamtej strony... Nie, nie mam manii prześladowczej. Po prostu jestem za młody w stosunku do statusu. Taki mamy klimat.. Jak to kiedyś ktoś mądrze powiedział: najważniejszą umiejętnością w zawodach twórczych jest umiejętność przyjmowania odrzucenia....

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Od tego typu pracy jakoś...zawsze uciekałam. Tak samo jak od tytułów, doktoratów, wszystkiego po kolei. Cenię najwyższą prostotę, nawet ta, przez którą jestem biedna, jakkolwiek to może głupio nie brzmi. Ale rozumiem, po prostu to dośc kwaśne, zawistne środowisko które sprawia, że człowiek ...może mieć po prostu dość.

      Usuń
    2. I dodatkowo z powodu podjętych zobowiązań ucieczka jest po prostu niemożliwa...

      Usuń
    3. To znaczy, nie ma niemozliwego ale...fakt, że nieraz rozsądek nie pozwala nam na pewne rzeczy :X

      Usuń
  4. Haha, faktycznie, Norweg staje się jednym z głównych bohaterów opowieści. :D
    To bądź co bądź nieźle ten angielski wchłonęłaś. A taka wymiana kulturowa fantastycznie poszerza horyzonty, pozwala wpaść na rzeczy, na które sami z siebie raczej byśmy nie wpadli. I tak dalej. Mi jedna posiadówa podczas mojego wyjazdu do Chin z ludźmi z Uzbekistanu, RPA i Polkami, które rok w Państwie Środka spełniły potrafiła pewna wyobrażenia o świecie wywrócić o 180 stopni. Także wiem, jak wiele można się nauczyć na wieży Babel, wiem, o czym mówisz.
    Z tymi genami to czytałam, że mają też problem na Wyspach Owczych. Śmieję się z babcią, że jakbym jakiegoś przystojnego Farera poznała, to mogę im geny podratować. xD A ona na to, żebym sobie może lepszą motywację znalazła niż naprawianie genów Farerów czy tam Islandczyków. :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ee, spędziły rok, nie spełniły. xD I pewne wyobrażenia o świecie. Ach te literówki.

      Usuń
    2. Spędzam z nim po 12 godzin dziennie co parę dni w małej przestrzeni, prawie tylko z nim, bo Bułgar pojechal na urlop. Czy może być inaczej?:D
      No jakoś tak nieźle mi idzie. Ale stale uważam, że to o wiele, wiele za mało, brak słów jest frustrujący, więc zabrałam się za czytanie książek tylko po anagielsku. Może poszerzę słownictwo.
      I dokładnie, takie zderzenia pokazują nam po prostu świat z innej perspektywy. Wieża Babel wcale nie jest przekleństwem, ale nie można mieć klapek na oczach, tylko banalnie, trzeba zachować otwarty umysł.
      A pewnie że mają. I łaszą się na te obce geny, więc wiesz...pole do popisu :D Ale babcia ma trochę racji :D
      I spoko, ja robię gorszę literówki, jestem bardziej niezrozumiała :D

      Usuń
    3. Pewnie nie. Do momentu, aż Bułgar wróci z urlopu. :D
      Myślę, że czytanie książek może sporo pomóc, też w takiej językowej, gramatycznej intuicji. No i słownictwo też poszerza na pewno.
      Otóż to. Dobrze powiedziane. :)
      Wiesz, gdybym jakieś takie ambicje miała, to nie muszę się tak daleko wykludzać. W mojej rodzinnej miejscowości mam poniekąd analogiczną sytuację z tym że nie przez jej wyizolowane położenie, a przez, hmm, wspólnotę religijną. Połowa mojej dalszej rodziny należy do tak zwanego zboru stanowczych chrześcijan i też się wszyscy tam hajtają ze sobą. :D Chyba że poznają kogoś podczas jakichś zagranicznych wolontariatów jak moje kuzynki. Jeden z Nigerii, drugi z Rumunii. Ale tak se teraz myślę, że moje geny to nie do końca byłyby takie obce :D

      Usuń
    4. A wróci razem z ojcem :D
      Dokładnie, sama konstrukcja zdania bardziej rzuca się w oczy. I z dnia na dzień serio mam wrażenie, że idzie mi coraz lepiej.
      Hah czyli w sumie masz taki rodziny spadek nawet, no nieźle :D Czyli możesz na Islandię uderzyć :D

      Usuń
  5. Nie dziwię Ci się co do języka. Sama od prawie trzech lat pracuję z Ukraińcami i kompletnie nie znałam tego języka. A teraz? Osłuchałam się do tego stopnia, że nie tylko rozumiem, ale i mówię po ukraińsku. :P Jak człowiek musi, to się nauczy wszystkiego. :D I to jest chyba w naszej historii najpiękniejsze. ^^ Chcieć to móc.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z tym, że ja tego angielskiego nie używałam nigdzie, nie obcowałam aż tak, a tu okazuje się, że gadam i to nie najgorzej, pomimo fatalnego akcentu :D Ale mam nadzieję, że tak samo zacznę wchłaniać islandzki, bo ten jest teraz chyba najważniejszy.
      Otóż to:)

      Usuń
    2. Nie mam zielonego pojęcia jak "wygląda" islandzki, więc dla mnie to czarna magia. :D Myślę, że skoro z angielskim poszło Ci tak gładko, to i tym razem sobie poradzisz - zwłaszcza, że będziesz go używać na co dzień. ^^

      Usuń
    3. Islandzki jest językiem nordyckim prawie pierwotnym więc cóż....posłuchaj sobie utworów Sigur Ros, to się dowiesz :D
      I pożyjemy, zobaczymy:)

      Usuń
  6. Czyli w razie czego prawdopodobnie w każdym języku się dogadasz, o ile będzie taka konieczność :) Miałam podobnie z angielskim. Znaczy się, niby uczyłam się go w każdej szkole od 7. roku życia, ale jednak więcej mi dało chociażby oglądanie głupich amerykańskich komedii, gdy byłam nastolatką :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hah, chciałabym :D
      I właśnie szkoła daje pewne fajne podstawy ale...język jako żywy lepiej przyswaja się z innych źródel, tak sądze.

      Usuń
  7. Jezyki to ciekawa rzecz. Ja uczyłam się na kreskówkach filmach i grach, więc często zdarzało mi się mówić po amerykańsku zamiast angielsku ^^ Ale dało się zrozumieć Początki zawsze takie są, że mniej człowiek mówi a więcej słucha. Trzeba czasu by się oswoić, tak myślę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To bez różnicy nieraz, czy mówisz bardziej po angielsku czy po amerykańsku, szczerze mówiąc :D I jasne, zawsze tu potrzebny jest czas:)

      Usuń
  8. Coraz częściej ludzie są świadomi, a Twój przykład to podkreśla, że szkolna nauka języków jest do niczego. Ja sama też najwięcej z języka angielskiego zapamiętałam z piosenek i seriali :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Często to prawda. Chociaż nadal sądzę, że przydałyby mi się choćby szkolne podstawy gramatyki. No ale, może ją ogarnę intuicyjnie :D

      Usuń
  9. Ja się angielskiego od 4 klasy uczyłam, niemieckiego od gimnazjum, na studiach łacina. Powiem Ci, że wszystko rozumiem, mogę wszystko napisać, ale nie znoszę mówić ;) uwielbiam czytać, książki, gazety, bach, jedna za drugą. Ale nie potrafię się przemóc i rozmawiać. Ponoć to nasza narodowa przypadłość :) Więc zazdroszczę Ci bardzo! :)
    https://okularnicawkapciach.wordpress.com/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W szkole też miałam wiecznie niemiecki. Lubię ten język ale...nie jest tak przydatny, jak angielski. I większość ludzi chyba nie znosi mówić. Ale jak stoisz pod ścianą i już musisz, nagle okazuje się, że to nie jest wcale takie złe i trudne:)

      Usuń
  10. Ja mam zacięcie do języków, angielskiego nauczyłam się rozmawiając z ludźmi, języki chłonę szybko, gdy znajduję się w ich otoczeniu, więc wydaje mi się, że taka Wieża Babel byłaby stworzona dla mnie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak właściwie, świat sam w sobie staje się taką Wieżą Babel, tylko w niektórych miejscach chyba jest to po prostu bardziej widoczne.

      Usuń
  11. Mój brat nauczył się angielskiego tylko dlatego, że kochał grać w gry a niektóre były bez polskich liter, więc nie bardzo miał wyjście. Ja z angielskim mam nielada problem, bo o tyle o ile rozumiem, co czytam i od biedy gdy ktoś coś do mnie mówi (aczkolwiek już jest gorzej), tak w mowie i piśmie jestem totalnym dnem. Ale również znalazłam motywację, bo za dużo dobrych treści jest jeszcze niestety w j. angielskim. Np: książka o konsumpcjonizmie napisana przez Amerykańską felietonistkę jeszcze nie doczekała się polskiej wersji, więc kurcze...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To tak jak mój mąż. Zna perfekcyjnie prawie angielski...głównie przez gry :D I też jestem dnem w mowie, ale się dogaduje. I to jest własnie najważniejsze. Więc...nic tylko ćwiczyć. Zwłaszcza że ten język naprawdę okazuje się być przydatny.

      Usuń
    2. Kwestia kilku tygodni i bedziesz smigac az milo. Wiem z doswiadczenia, jak wiele dal mi dwutygodniowy pobyt w Barcelonie. Niejeden czlowieczek mnie wysmial, ale przynajmniej sie czegos nauczylam :p Praktyka czyni mistrza :)

      Usuń
    3. To ja miałam podobnie już z niemieckim. Najwięcej dały mi właśnie wyjazdy do Niemiec i nawet jak wrociłam do Polski to w pewnym momencie...gadałam po niemiecku. Tak samo jak wrócę z pracy nieraz jadę angielskim z rozpędu :D I święte słowa:)

      Usuń