wtorek, 2 stycznia 2018

O końcu starego i początku nowego, czyli o datach które nic nie zmieniają ale trochę nam uświadamiają.

Nowy Rok.
Zmęczona, niewyspana pędziłam do pracy. Bo tak, tym razem pracowałam. 1 stycznia nie był dla mnie dniem, w którym mogłam leczyć bezkarnie kaca po Sylwestrowym szaleństwie. Z jednej strony było mi może trochę przykro, kiedy zaspana, mimo wszystko niewyspana i z lekkim kacem jechałam tramwajem pełnym pijanych ludzi. Dziwnie zachciało mi się śmiać, kiedy jedna dziewczyna zwymiotowała całkiem niedaleko mnie.
No tak. Nowy Rok

Nic takiego. Kolejna data graniczna, która nic nie znaczy...ale jakoś mimo wszystko zmienia coś w naszej świadomości. Data, przy której zauważamy wszystkie inne małe i większe zmiany, które po prostu następowały w nas z dnia na dzień. Czas, w którym mimo wszystko coś w nas podsumowuje to co było i szuka nadziei i energii na to, co jeszcze nastąpi. Szuka w sobie siły i radości na dalsze życie.

Nowy rok, dla mnie nowa praca. 26 grudnia pożegnałam ostatecznie Dom. Ten, do którego będę musiała jeszcze wpaść, żeby posprzątać szafkę. Odebrać świadectwo pracy. Ten, za którym będę tak niesamowicie, czasem boleśnie tęsknić. Ale zmiany są potrzebne. I właśnie coś we mnie wiedziało, że muszę odejść. Trochę wbrew sobie a trochę...
Jestem jednak człowiekiem, który potrzebuje czegoś nowego. Wyzwań. Który nie chce popadać w rutynę, choć, nieraz sama w sobie o tym zapominam.

Dyżur na psychiatrii w pierwszy dzień nowego roku nie różnił się niczym wielce od innyc dyżurów. W końcu, to zwykły dzień, a nikt nie leczył tu kaca. Chyba, że tego od życia. Ale to zajmuje o wiele więcej, niż jeden dzień bolącej głowy. Gdy boli dusza, goi się o wiele wolniej. Gdy jest poszarpana na strzępy, goi się nawet latami. A czasem i blizny bywają na niej zbyt wielkie.
Zmęczenie brało nade mną górę. Ale to nie szkodzi, tylko dwanaście godzin pracy. Czy mam prawo narzekać na niewyspanie przy tych, którzy robili właśnie 30 godzinę dyżuru bez przerwy? Każda wytrzymałość ma swoje granice. Ale tak, w minionym roku przekonałam się, że potrafi być ona wielka i nadal nie znam tych granic u mnie.

Czas biegł. Pilnowałam swoich kobietek, pacjentek przy posiłkach, żeby żadna nie ukradła noża z jadalni. Przewijałam jedną z pacjentek, którą uwielbiam. Innej pomogłam się myć.
Wreszcie wybiła 19. I zmęczona mogłam iść do domu. Zmęczona, ale zadowolona, śmiejąca się w głos w szatni z powodu głupich tekstów jednego z nowych pracowniczych kumpli.

Świeże powietrze. I ten księżyc. No tak.
Pierwszy dzień roku i od razu pierwsza pełnia. Ta, która świeci światłem wilczych oczu, mówi o głodzie wilka.
Widoczna nawet w mieście, tylko trochę rozpraszana przez sztuczne światła. Cudowne oko.
Nie mogę się doczekać widoku księżyca w górach, na śniegu- pomyślałam. Zrobiłam się głodna. Nie ciepłego posiłku, z którym czekał na mnie w domu mój Mąż. Głodna nowych wyzwań.
Co przyniesiesz mi 2018 roku, co przyniosą mi kolejne pełnie?
Wiele radości. I wiele bólu. Tego byłam bardziej niż pewna. Bo po prostu życie będzie toczyło się zwykłym torem wśród niezwykłych, niepowtarzalnych wydarzeń.

Czekam na tramwaj. Telefon.
-Już po pracy?
-Już po kacu?- odpowiadam ze śmiechem.
Zawsze w tajemniczy sposób wie, kiedy zadzwonić. Mój A., którego znam tyle lat i z którym w ciągu ostatniego, minionego roku tak wiele się wyjaśniło. Uporządkowało. A., który chyba też znalazł swój spokój ducha i kogoś, z kim naprawdę może spędzić życie. Człowiek, którego siłą musiałam bywać kiedyś, ale który stał się moją siłą, gdy tak tego potrzebowałam. W paru kryzysach, które wstrząsnęły moim światem jak nuklearne próby.
Rozmawiamy chwilę, do przyjazdu tramwaju. Jestem zmęczona i słowa nie układają mi się zbyt gładko, ale to nie szkodzi. On, ze swoim potężnym kacem i jej śmiechem w tle.
-To jeszcze raz, wszystkiego dobrego w nowym roku.
-Wszystkiego dobrego na całe życie! Kocham cię.
Też cię kocham.
To kocham nie jest już w żaden sposób bolesne. Stało się całkiem ludzkie, po prostu ludzkie. Bez dodatkowych znaczeń. Tak, w 2017 roku zdecydowanie się w tym upewniłam. I to sprawia, że jestem lżejsza. To kolejna cegiełka szczęścia. Zwykłe kocham cię. Jesteś dla mnie człowiekiem, który rozpala serce, tak po prostu.
To piękna rzecz.

Wskakuję w tramwaj. Jadę do domu.
Bałagan, niewyniesione śmieci, ale pozmywane naczynia. Nikt już nie został po imprezie, wszyscy musieli wracać do swoich zajęć. Przecież i M., którą poznałam w pracy w Domu szła na dyżur. Tylko że nocny.
1 stycznia czas jakby się zatrzymuje. W domach, w sercach. Nikt jeszcze nie wraca do normalności po dwóch dniach wyrwanych z życiorysu, dwóch dniach, w których często zdarza się, że jesteśmy z tymi najważniejszymi. Tymi, którzy rozpalają nasze serca. 1 stycznia możemy mówić to, czego boimy się powiedzieć.

-Tęskniłem za tobą- mówi mój Mąż, jeszcze lekko pijany, gdy wracam, a on leży na kanapie i ogląda jakieś dziwne filmiki w internecie. Tak, takich słów nie boi się nigdy. Od niego słyszę to cały rok.
-Nie było mnie tylko 12 godzin!- jak zwykle próbuje obrócić wszystko w żart.
-Bez ciebie to wieczność.

To był nasz 9 wspólny Sylwester. W tym roku minie 10 lat, przecież 10 lat, od kiedy jesteśmy razem. Od kiedy po raz pierwszy słyszałam od niego kocham cię. To najważniejsze kocham cię w całym moim życiu. 10 lat od kiedy po prostu wiedziałam, wiedziałam, że to TEN. Z którym ułożę sobie życie, z tórym będę się śmiać, przy którym odważę się płakać.

-Nikogo już nie ma, jak widzę.
-No, dziewczyny poszły jakieś 15 minut temu.
-Szkoda, w sumie, myślałam, że chociaż się miniemy.

Z. i W. - znam je tyle lat, co swojego Męża. Z nimi też spędziłam Sylwestra, widziałam płaczącą ze wzruszenia i nad zmarnowamy czasem Z., która pomimo swoich perypetii życiowych zawsze, zawsze wraca do tego domu. Naszego domu, którego nie stanowią ściany. Która pierwsza nazwała nas prawdziwą rodziną, przedstawiając swojego kolejnego faceta.
To w Sylwestra widziałam cudowne oczy W. przy fajerwerkach, te mądre, ale zawsze jakoś trochę smutne oczy. W, która spędziła u nas więcej nocy niż tylko tę sylwestrową w ostatnie dni roku. Bo tak wyszło, bo tak było potrzebne.
O północy pomyślałam, że nie tylko swojego Męża kocham w tym pokoju. Kocham też te dziewczyny, od lat. Spokojną miłością, która wcale nie rani. Która nigdy mnie nie zraniła, pomyślałam ze zdziwieniem. Czy nie tak właśnie powinno być, przyszła mi myśl, kiedy pisałam smsy do tych, którzy byli, byli, ale...zawodzili i nieraz łamali serca?

W tym pokoju, o północy były jeszcze dwie osoby. Jednej nie znałam za dobrze, bo to mężczyzna, którego chyba kocha ( miłość to dziwne uczucie, nie szafuję określeniami do czasu aż...)ktoś, kto stał się dla mnie ważny w tym minionym roku. Ktoś, przez kogo ten rok był o wiele lepsze.
M., którą poznałam w kwietniu pracując w Domu. Niewiele starsza ode mnie dziewczyna, odważna, która potrafiła rzucić wszystko co znała w poszukiwaniu szczęścia. Siebie. W dążeniu do celu. Ta odważna, choć, momentami mam wrażenie, nie zdająca sobie z tego sprawy. Piękna i dobra. I pełna energii, przez którą aż chce się skakać w powietrze. Tak, właśnie z nią też chciałam wejść w nowy rok. Mając nadzieję na kolejne lata, mimo, że przecież zaczęłam podchodzić do tego ostrożniej.

W domu 1 stycznia, gdy wróciłam po pracy był bałagan i mój Mąż, dla którego dopiero co impreza się skończyła.
Zmęczona wykąpałam się, usiadłam na kanapie i tak po prostu nic nie robiłam. Siedziałam i....
Myśli same krążyły w głowie.

Tak, to był bardzo trudny rok. Zmiana pracy. Poważna choroba mojej teściowej i pobyty teścia w szpitalu. Moje problemy ze zdrowiem. kolejne kontuzje i nie tylko. Parę napadów paniki.
Ale to był dobry rok. Ten, w którym nie pisałam, ale w którym wiele się we mnie zmieniło. Ten, w którym byłam na ślubie tych przyjaciół, z którymi nie mogłam świętować Nowego Roku, ale którzy byli z nami dzień wcześniej, bo jakże moglibyśmy się nie zobaczyć przed? Ten, w którym było wiele gór, śmiechu, imprez, piw nad Wartą. Spotkań.
Tak, dobre rzeczy w tym roku stworzyła mi natura i miłość. Tak jak zawsze. Otaczający mnie ludzie.

I chyba jednego się nauczyłam.
W czasie, gdy nie tworzyłam, nie pisałam do was, chyba zmieniło się we mnie coś ważnego. Zaczęłam dostrzegać, że istnieją toksyczne relacje, od których, w dużej mierze się odcięłam. Zaczęłam dostrzegać, że bycie z kimś powinno dodawać nam skrzydeł. Jak bycie z Z i W przez wszystkie lata. Jak picie z M. piwa do 5 nad ranem, które dodaje skrzydeł, nawet gdy rozmawiamy o problemach i gdy płaczemy rzewie, bo tego potrzebujemy. Jak rzadkie bo rzadkie spotkania z Asikiem, albo pisanie długich smsów, bo trzeba się wygadać.
Ale to nie zalewa żalem, nawet gdy mówimy o problemach. To nie sprawia, że traci się energię.

Nie odcięłam się od ludzi. Ale zaczęłam dbać w tym o siebie.
Nie wiem jaki jest tu klucz. Nie zdradzę wam sekretu. Ale odkryłam, że jedni dodają mi skrzydeł. Innych mogę kochać ale...sprawiają, że jestem słabsza. Banał, w który nie do końca chciałam zawsze wierzyć, bo przecież, byłam Fridą. Tą, która zawsze sobie poradzi, zawsze powinna...
Nie. Jestem Szopem, który nic nie powinien. Jestem Szopem, który chce. I który zawsze da sobie radę i nie skrzywdzą go lęki i płacze jej pacjentów. Ale Szopem, którego można zranić inaczej.

Siedziałam słuchając muzyki i myślałam, gdy mój Mąż musiał się już położyć, a ja mimo zmęczenia nie mogłam spać ( czasem jest tak, że gdy jesteśmy najbardziej zmęczeni, nie możemy spać, prawda?).
Myślałam o tym, że tak naprawdę w tym roku spędzałam czas z tymi ludźmi, z którymi naprawdę chciałam. Miałam go najwięcej dla swojego Męża, nad którego przestałam przedkładać momentami ratowanie cudzego świata. Więc był to rok wyjątkowego rozkwitu naszej miłości, bo zachowywaliśmy się przecież momentami, jakbyśmy znowu mieli po 18 lat, uprawiając seks gdzie popadanie po 6 razy dziennie. Rok w którym stale chodziliśmy na randki, ale stale nieprzerwanie mówiliśmy do siebie stary i stara. Będąc nadal sobą.
Miałam czas na kawy i piwa z M., która zawsze potrafiła zrozumieć, że dzisiaj nie mogę. Bo jestem zmęczona. Która jest mądra w relacjach z ludźmi. Od niej chyba trochę tej mądrości przejęłam. I zaczęłam czerpać z jej odwagi.
Widywałam się gdy tylko mogłam z W., Z., z E, z Kaśką i Mateuszem. Z paroma innymi osobami, które mnie uskrzydlały. Biegałam po górach ze zmieniającym się trochę pod względem składu, ale jednak ze stadem głupich dup, które ryczały razem ze mną ze śiechu kiedy mój Mąż robiąc zdjęcia wołał "kryj ryj".
Piłam piwo z Asikiem i jej mężem, choć pod koniec roku zabrakło na to czasu. Ale stale myślałam o niej, bo faktycznie, pomimo niegdysiejszych wątpliwości odkryłam u niej ciepło.

Każdy z tych ludzi miał trochę bałaganu w życiu. Miałam i ja. Ale w tym wszystkim, w czasie spędzanym wspólnie bałagan był nasz wspólny.
Nie jestem zbyt rodzinnym stworzeniem. Ale faktycznie, po tym roku utwierdziłam się w tym, co mówiły Z. i W.- rodzinę wybieramy sami. I do cholery, skoro mogę wybrać, chcę, by była to rodzina, która razem potrafi ogarnąć swój bałagan. Która sprawia, że i ja w tym staję się lepsza, silniejsza. Nie płaczę zraniona po nocach.

Nie jestem aż tak mądra. Nie umiem się odciąć od pewnych rzeczy. Nadal mi zależy, mimo, że pewni ludzie stali się dla mnie jak ryby w akwarium, które oglądam zza szyby i nawet jeśli chciałabym ich przytulić, to nie mogę. Bo są za daleko, bo nie oddychają już tym samym powietrzem. I nieraz jest mi przykro. I tak, potrafię przez to zapłakać. Ale nie może być idealnie, prawda?

Nie robię podsumowań. Ale, jeśli miałabym to jakoś określić, rok 2017 był swojego czasu rokiem nauki w relacjach. Był rokiem ludzi.
Chociaż...czy każdy kolejny nie jest takim?

Zobaczymy, co przyniesie kolejny.
A wam, życzę wszystkiego dobrego. I mam nadzieję, że też macie przy osobie kogoś, z kim nieraz ogarniacie bałagan życia. Ale przez to chce wam się aż śpiewać.bałagan życia. Ale przez to chce wam się aż śpiewać.


Jesteś przyczyną, dla której czuję się tak silny
Powodem, dla którego się trzymam
Wiesz, że dałaś mi cały czas
Czy ja dałem ci wystarczająco swojego?
Trzymaj się ukochana
To ciało jest moje,to ciało jest twoje i moje
Trzymaj się moja ukochana


Ten bałagan był twój, teraz twój bałagan jest i mój.