Zima, którą już teraz czuje się w kościach, gdy podmuch nie tylko liże skórę, ale przenika aż do szpiku tej najtwardszej tkanki. Naprawdę nie można się uśmiechać, gdy mija się ludzi na ulicy. Zęby bolą tu nie tylko od nieudolnych prób nauki dziwnego języka.
Nic dziwnego. To przecież Islandia.
Islandia, na której kończy się lato. To krótkie i intensywne, to, którego nikt by nie nazwał latem w Polsce. Deszczowe, kapryśne. Ale momentami pełne słońca, które z wiatrem opala szybciej niż jakiekolwiek inne. Pełne śpiewu i krzyku ptaków, mew biegających po trawnikach.
Ale i ptaki już zbierają się do odlotu. Nie ma już ich gniazd na klifach. Stada gęsi i arktycznych łabędzi lądują nagle w sercu mojego małego miasteczka, które tu jest trzecim co do wielkości miastem i zaburzają leniwy, i tak pogubiony ruch uliczny.
To wszystko takie egzotyczne, a takie naturalne. Poznałam już lato i czuję jego koniec. W pierwszej zobaczonej zorzy, która wręcz wywołała łzy, bo przecież zobaczenie zorzy polarnej to kolejne spełnione marzenie. A będzie tych widoków jeszcze więcej. Też zimowych. Poznałam lato, ale coś we mnie nie możę doczekać się zimy, tej ponoć groźnej, nieprzewidywalnej, tej, w czasie któej naprawdę można zrozumieć czym jest islandzki wiatr, który potrafi przerwacać samochody, sprawia że ocean wdziera się na ląd tam gdzie wydaje się to niemożliwe, wyje nocami. Śpiewa tę pieśń, której nie usłyszy się nigdzie więcej.
Czekam. Na długą noc, mrok, który przez dwa miesiące nie jest rozświetlany jasnym światłem, co najwyżej jego szarą namiastką. Może zwariuję. A może to przyniesie mi ukojenie, takie, ktorego jeszcze nie zaznałam. Może moje niepokoje spotkają się z moją obsesyjnie wręcz spokojną naturą.
Na Islandii poznaję siebie na nowo. Drastyczne zmiany zmieniają te mniej głębokie warstwy człowieka. Rdzeń zostaje taki sam, przecież bez niego ja, to nie ja. Ale widzę, jak zmieniają mnie te 4 miesiące, mimo że w lustrze widzę dawną siebie. Dawną. Bo te miesiące w pewen sposób są jak lata. Tak, mam wrażenie że osiadł na mnie zapach oceanu i siarki, zimnych kamieni i ptasich piór. Wiatr wcale go nie rozwiewa, tylko kolejnymi smagnięciami naciera moją skórę, tak że to wszystko staje się moją części.
4 miesiące całkiem innego życia. Staję się inna, wyspa staje się moją częścią. Choć ja to ja. Wtapiam się w nią jednak jak lawa spływająca w ocean i zastygająca na wieki w swej czerni.
Czasem jednak zdaję sobie sprawę jak mało to czasu. Jak niewiele jeszcze wiem. Ilu miejsc nie widziałam. Nie dotarłam przecież do środka lądu, tej najdzikszej, ciężkiej do zdobycia części. Nie poznałam jeszcze zimy, prawdziwego wiatru i mroku. Jestem jak dziecko uczące się cały czas mowy i chodzenia.
Jestem jednak jak dziecko w nowym domu.
Czy tęsknię za tamtym?
Tak trudno mi powiedzieć. Tęsknota nie szarpie moich trzewi. Czasem to ukłucie, gdy widzi się pojedyńczą twarz, oddaloną o ponad trzy tysiące kilometrów, widzi się twarze na ekranie komuputera. można wymienić myśli za pomocą bitów i bajtów, bo przecież to jedyna możliwość. Ale to nie tęsknota szarpiąca, tylko budująca.
Coś jednak czasem wyrwie mnie bardziej z zastygania. Gdy ktoś z poprzedniego świata, poprzedniego życia mieszkał w moim domu, odkryłam, dotarło do mnie mocniej, że tęsknię za tym, co robiłam w Polsce. Tęsknię za zapachem środka dezynfekującego, krwi i ostrymi przedmiotami. Może za widokiem bólu. Może za czymś więcej, co od zawsze było mi trudno zdefiniować. Tęsknię za swoją pracą. Ukłucie, które też nie powoduje płaczu. Powoduje tworzenie planów, żeby wrócić do pracy...ale nie w Polsce. Żeby wrócić do pracy ale w tym kraju, gdzie płacze wiatr. Na mojej, już mojej wyspie.
Czasem coś wyrywa mnie z zastygania i okazuje się, że gdy żęgnasz się na lotnisku z ludzmi z poprzedniego świata, innej rzeczywistości masz na wierzchu prawie łzy. Po co? Dlaczego? Nie znamy sie aż tak dobrze. Nie znamy się latami, po prostu pracowaliśmy razem. Ale narasta ci ten skrzep w gardle, czujesz smutek nawet w opuszkach palców. Nie rozumiesz dlaczego. Może to jednak tęsknota za tamtym światem. A może to po prostu wyjątkowi ludzie. Tu też poznałaś wielu wyjątkowych, ale masz ich blisko. Szybko się przywiązujesz, Szopie., wiemy to nie od dziś, ale przecież nie do każdego po kolei. Tylko do ludzi wyjątkowych.
Najchętniej wzięłabyś więc nożyczki, wykroiła ich z innego świata, jak dziecko w przedszkolu, wycięłabyś pewnie koślawo swoją lewą ręką i przykleiła tu, na wyspę. Zmieściliby się. Wyspa jest małym pumktem, ale tylu ludzi znajduje tu dom. Tak spokojny dom, mimo zimna i deszczu.
Tak, odczuwasz braki. Ukłucia. Ale każde kolejne nie powala cię na kolana, tylko mobilizuje. Zawsze miałaś taką naturę, gdy coś próbuje cię zakopać, ty tworzysz tym drogę ucieczki. Ale tym razem czujesz w tym więcej siły. Może to woda z kranu, która płynie z lodowca, wsącza w twoje żyły jeszcze więcej chłodnego spokoju. Byleby jednak nie stracić też ciepła.
Byleby nie stracić ciepła i zimą.
Islandia stała się moim domem latem. Czy będę umiala tu dalej przetrwać? Czy oboje będziemy umieli? Nie czujemy strachu, tylko ekscytację. Czułam ją wczoraj, leżąc w łóżku z moim mężem, w jego 30 ste urodziny, gdy zasypialiśmy wtuleni w siebie, a za oknem szalała pogoda. Ta, która zwariowała zaraz po tym, gdy ludzie z tamtego świata wsiedli do samolotu.
Pogoda jest tu przecież kluczem. Nigdzie chyba nie liczy się tak, jak tutaj. To ona daje siłę i ona osłabia.
Jestem tu 4 miesiące a wszystko wskazuje na to, że zostanę jeszcze dłużej. Może na długie lata. A możę zastygnę jak lawa na zawsze?