sobota, 31 marca 2018

O tym, dlaczego lecimy na na Islandię, czyli krótka opowieść o tym, jak zakochałam się w Skandynawii.

25 dni. Tak naprawdę dopiero dzisiaj tak naprawdę mogę stwierdzić, że tyle mi zostało do wywrócenia całego swojego życia do góry nogami. Mogę zacząć wielkie odliczanie.
Choć, tak naprawdę, czy nie zaczęło się ono wcześniej? Czy nie nastawiłam wskazówek swojego zegara na "ostateczną zmianę" już wtedy, w styczniu 2017 roku, siedząc w banku przed ubraną elegancko panią, myśląc, że nie, wcale nas tam nie powinno być, wcale tego nie chcę? Czuję, wiem, że nie powinno nas tam wcale być?
Myślę, że wielu z was może zadać sobie to pytanie- jak w ogóle doszło do tego, że Szop i jej Mąż lecą za niecały miesiąc na Islandię?

Mieliśmy inne plany. Ci, którzy czytali mojego poprzedniego bloga wiedzą o tym doskonale, jak w pewnym momencie zapragnęłam wyjazdu na stałe w Bieszczady. W krainę dzikości i spokoju. Marzyliśmy bowiem o życiu w miejscu, gdzie nie ma za dużo ludzi, nikt się nie spieszy. Marzyliśmy o prawdziwej zimie, pewnej dzikości, oddaleniu. Miejscu pełnym wyzwań. Nie potrafiliśmy przecież, oboje, zakochać się w wielkich miastach. Nie dla nas był, jest nadal, nawet Poznań, tak nikły, miałki w stosunku do europejskich metropolii.
Metropolis. To nie bajka dla nas. Góry, zimne rzeki, lodowate wiatry, zieleń, czyste powietrze...o tym marzyliśmy. Jednak pewnego dnia dotarło do nas, że...w dużej mierze to marzenie niemożliwe. Cały nasz plan miał więcej dziur niż materiału, tego płótna nie dało się polatać. Rzucić wszystko i jechać w Bieszczady? Brzmi pięknie. Ale o wiele trudniej zrobić to naprawdę. Nie twierdzę, że to niemożliwe. Wręcz przeciwnie. Jednak, rozsądek mojego Męża wygrał. Nie niemożliwe. Ale dla nas, w naszej sytuacji, w tym momencie, wydaje się nierealnym. Jak dziś pamiętam tę rozmowę, do której doszło w pociągu. Rozmowę o naszych marzeniach i trzask łamanych kości. Bo połamano mi wtedy skrzydła. Pamiętam, jak płakałam. Ja, płakałam w miejscu publicznym. Ci, którzy mnie znają, wiedzą, jakie musiało to być dla mnie trudne.

Co dalej? Myśleliśmy, jak ugryźć to życie. Może jednak wziąć kredyt. Zbudować dom. Blisko lasu. Co jakiś czas jeździć w góry, trochę podróżować. Żyć tak jak się da, skoro nie da się inaczej. I tak mamy szczęście, mamy siebie, mamy swoich przyjaciół...
Tak. Mamy szczęście.  Coś we mnie złamało się. We mnie i w nim. Zgodziliśmy się przez moment by...
Ułożyliśmy kolejny plan. Poszliśmy do banku. Wysłuchaliśmy oferty kredytowej.
No kurwa nie. To pierwsze słowa, jakie usłyszałam od mojego Męża, gdy tylko wyszliśmy na zimną, ale słoneczną ulicę tego dnia. To wszystko było tak absurdalne. Warunki kredytu. Smycz przez najbliższe lata.
Smycz, a może wręcz łańcuch, który boleśnie wpija się w szyję, uwiązuje w jednym miejscu i zostawia po sobie tylko bolesne blizny po przewegetowanym życiu.
Nie znoszę zobowiązań. Nie takich, które czynią nas odpowiedzialnymi nie wobec tych, których kochamy, a wobec abstrakcyjnych idei, które z odpowiedzialnością nie mają nic wspólnego. To nie dla mnie. To nie dla...nas.

Musimy wyjechać. Wyjechać by zarobić na schronisko w Bieszczadach. Na własne gniazdo wśród drzew. Bo on nadal potrzebował gniazda.
Wyjechać? Tak! Myśl, która mnie ożywiła. Myśl, która sprawiła, że moje skrzydła zaczęły się zrastać po feralnej rozmowie w pociągu. Wyjechać, ale dokąd? Nie ciągnęły nas Wyspy Brytyjskie. Holandia. Chociaż, może, żeby po prostu zarobić i...wrócić? Wcale nie musi być pięknie, wystarczy zarobić na marzenie i...

Pewnego wieczoru zostałam sama w domu. Nadal z jakimś smutkiem w środku, tuż po swoich urodzinach błądziłam, jak to ja, w poszukiwaniu muzyki w sieci. I trafiłam na nią.
Eivor Palsdottir.
Co to za język, ten, w którym śpiewa? Jest piękny! Serce mi zadrżało. Jeden kawałek, w którym się zakochałam. Drugi, w którym...tak, usłyszałam to. Właśnie to, jak gra moje serce. To, jak brzmi...zew.
Czasem po prostu wiesz. To tak jak z zakochaniem. Gdy poznałam mojego Męża, 10 lat temu, to też było takie oczywiste. Po prostu wiedziałam, że to ten. Czułam w nim to, czego szukałam.
Coś podobnego, choć w innym wymiarze, odkryłam w głosie Eivor.

Co za piękny głos i piękny język. Nie, nie islandzki, jak sądzicie. Islandzki poznałabym od razu, przecież od lat słucham Sigur Ros czy Rokkuro.
Farerski. Język, o którego istnieniu nie miałam pojęcia. Wyspy Owcze. Kraj pośrodku niczego.
A może by tak...tam? Poczułam to.
Od razu zaczęłam przeszukiwać internet. Wiadomości na temat Wysp Owczych. O tym, jak tam z praca, czy idzie w ogóle się zaczepić...
Zajęło mi to parę godzin. W tym czasie Mąż wrócił z pracy a ja...tak po prostu zaczęłam mu opowiadać o moim pomyśle. Słuchał uważnie. I po raz pierwszy od dłuższego czasu zauważyłam...że coś się w nim obudziło. Tak samo jak we mnie, gdy słuchałam Eivor.
Wyspy Owcze? Może być ciężko. Ale może...Islandia?
Zgłębiliśmy temat. Po tygodniu...zaczęliśmy uczyć się języka islandzkiego. Coś w nas jednak zwątpiło w wyspę złożoną z lodu i ognia. Jednak...ciężko tam o pracę. Chodziliśmy po agencjach, szukaliśmy ogłoszeń. nie było nas stać, by tak po prosty wyjechać. Pomyśleliśmy, że może jednak Norwegia? Być może tam będzie łatwiej. Poszerzyliśmy pole poszukiwań. Zaczęliśmy uczyć się norweskiego, który okazał się równie pięknym dla naszych uszu, ale o wiele łatwiejszym językiem, niż islandzki.
Skandynawia. Islandia. Norwegia, Farose. Może północ Szwecji. Dania...za bardzo na południe. Skandynawia, a raczej kraje nordyckie nas opętały. Przecież Islandia to nie Skandynawia!
Zaczęłam odrabiać pracę domową. Nie zliczę, ile książek, reportaży o Północy przeczytałam. Ilu autorów z tamtych rejonów zawładnęło moim czasem. Knausgard. Ibsen. Hamsun. Głównie Norwegowie, bo na nich się skupiłam ale....
Zgłębiłam teorię kultury. Prawa Jante przestały być dla mnie tajemnicą. Z głowy zaczęłam recytować daty ważne dla norwegów czy Islandczyków. Dowiedziałam się co nieco nawet o Grenlandii. O kuchni w Szwecji i Norwegii, oraz co bywa wielkim faux pas. Nie powiem, że stałam się ekspertem ale...za każdym razem, gdy myślałam o którymś z miejsc na Północy, moje serce zaczynało bić żywiej. Co więcej, to serce naprawdę, naprawdę uwierzyło, że może się udać. To serce uwierzyło, bo wreszcie uwierzył i On. I naprawdę zaczął działać.I On, mój Mąż, chciał tej zmiany.
Wyjechać by zarobić...a może wyjechać już na zawsze? Ta myśl w nas dojrzała. Może by nam się spodobało. Może właśnie znaleźlibyśmy nasze miejsce.
Niezliczone godziny spędzone razem na oglądaniu kina północy. Próby rozmawiania po norwesku.
Co nas tak chwyciło za serca? Trudno powiedzieć.

Jest wiele rzeczy, które sprawiają, że chcieliśmy wyruszyć na północ.
Wszystkie te kraje są na swój sposób dzikie, choć są jednocześnie najbardziej cywilizowanymi krajami, o najwyższym poziomie życia. Małe społeczności, które potrafią dbać o siebie jak za czasów plemiennych, wielkie połacie dziczy, gdzie nie spotkasz drugiego człowieka przez wiele dni. Góry. Zimno i noc polarna. Walenie i zorza. Pełne równouprawnienie. Równość w myśl zasad Jante, które mają i swoje złe strony. Słynny skandynawski spokój. To wszystko i wiele innych rzeczy sprawiło, że zaczęliśmy szukać. Działać. To i przeczucie że....
To jak z miłością. Czasem wiesz że to to i już. I nie ma to uzasadnienia. Po prostu nie ma. Czasem pomylisz się i zranisz. Trudno. Może zostaniemy zranieni, pomimo swojego zaangażowania i swoistej miłości darowanej a konto, zanim postawiliśmy stopę na ziemi zrodzonej z ognia i lodu. Może to złamie nam serca, złamie nasze życie...ale nie przekonamy się, póki nie spróbujemy, prawda?
Znaleźliśmy w sobie odwagę, by szukać. Spróbować żyć gdzie indziej. To już wiele. I ta myśl, że odważyliśmy się, że już coś się udało, że za 25 dni wyruszymy...sprawia, że zew zmienia się w skowyt radości i pozwala marzyć jeszcze dalej. Pozwala odrzucić wszystko i zmienić życie, wierzyć w to, że gniazdo, gniazdo i schemat, to nie to, czego potrzebujemy.

Zdecydowaliśmy więc. Norwegia. Islandia. Jakimś cudem może, Wyspy Owcze, które kocham już nazywać nie inaczej, jak Farose.
Miejsce, które nas przyciąga. Miejsca, w których nauczyłam się tak wiele w teorii. Teraz tylko...jak?
Tak jak mówiłam, to ja jestem tą, która skacze po chmurach. Mój Mąż jest tym, który marzenia realizuje. Zgrany z nas zespół w życiu.

Szukał. Próbował. Kombinował. Nie dawaliśmy się zniechęcić. Uderzaliśmy jednak głównie w Norwegię. A ja silnie wierzyłam, naprawdę wierzyłam...że musi się udać.
Pewnego wieczoru, jakoś w połowie marca wypiliśmy trochę za dużo wina. Nieraz zdarza się nam to zrobić we dwoje. Tym razem, zmęczona, poszłam spać. A mój Mąż wytrwale, choć po pijaku wertował kolejne oferty pracy za granicą. I tak oto wysłał swoje CV na Islandię, bowiem będąc całkiem nietrzeźwym przypomniał sobie, że w sumie przecież to o Islandii myśleliśmy najpierw.
Na odpowiedź nie trzeba było długo czekać. Dwa dni później mój Mąż odebrał, całkiem zaskoczony telefon i...przeszedł pierwszą rozmowę kwalifikacyjną. Całkiem przypadkiem przypomniał sobie, że no w sumie, ma jeszcze żonę, bez której nigdzie nie jedzie i dośle jej CV. Tak rozmowę następnego dnia odbyłam i ja, cała przerażona i dosłownie osrana. Telefon o pracę złapał mnie bowiem...w toalecie. I może lepiej.

Tydzień później, 21 marca, w pierwszy dzień wiosny, byliśmy już w Warszawie i podpisywaliśmy umowy po najsympatyczniejszej rozmowie kwalifikacyjnej, jaką miałam w życiu. Islandczycy są świetni już na pierwszy rzut oka. Serio. Przynajmniej, nasza przyszła szefowa.
Gdy po rozmowie wyszliśmy na ulicę, w mieście którego nie znosimy, aż sami nie wiedzieliśmy, co ze sobą zrobić. Właśnie wywróciliśmy do góry nogami swoje życie. Nie docierało to do nas do końca, a jednocześnie czuliśmy się najszczęśliwszymi ludźmi na świecie.

Myślę, że już nic nie może się zepsuć. Bo nie może, prawda? 25 kwietnia lecimy na Islandię. 30 zaczynamy pracę na lotnisku w Keflaviku, gdzie, co wcale nie dziwi, pracuje bardzo wielu Polaków.
Taki mały smaczek- świat jest mały. Malusieńki. Na tym samym lotnisku, w tej samej firmie, pracuje mój dobry kumpel z czasów liceum, z którym kontakt trochę mi się urwał ale...w liceum zawsze go uwielbiałam. Bo zawsze był mega inteligentnym, wrażliwym, choć specyficznym człowiekiem.  Taka artystyczna dusza z sercem na dłoni.
Cóż, jesteśmy już umówieni na picie wina pod zorzą polarną. Czy kiedykolwiek w liceum pomyślałam, że będę pić z nim wino na Islandii? Nierealne, niepomyślalne...a jednak. Zadziwiające ścieżki, które plącze nam los.

Tak więc Islandia. Kraj wulkanów i lodowców. Kraj, w którym żyje trochę ponad 300 tys obywateli, a ponad 130 tys jest w samej stolicy. Pustkowia. Maskonury i lisy polarne. Kuce i 700 tys owiec. Sagi wikingów czytane płynnie przez mieszkańców. Gejzery i gorące źródła. Białe noce. Wiatr, który wywraca ciężarówki w podmuchach. Nieprzyjazna ziemia, lodowe jaskinie, w których tak łatwo umrzeć. Walenie wyskakujące z wody. Jednocześnie 4 najszczęśliwszy kraj na świecie. Jedyny kraj który wprowadził ustawę o równych zarobkach kobiet i mężczyzn. Ludzie którzy jedzą owcze oczy, zgniłe rekiny i jednocześnie uszanują każde wyznanie. W teorii.
Przekonamy się, jak tam jest naprawdę.
25 dni.
Może to naprawdę będzie odwzajemniona miłość, która na razie jest zauroczeniem na odległość. Pół roku szansy. Trzymajcie za mnie kciuki.

 A was zostawiam z Eivor i jej koncertem nad fiordem w Norwegii. Tak, taki koncert też mi się marzy. Bo wiecie...Eivor, od której zrodził się nas pomysł z Północą gra w Poznaniu w kwietniu. Nawet kupiłam bilety, ostatnie z puli w przedsprzedaży, co zakrawało na cud. Niestety, bilety daliśmy naszym głupim dupom, bo sami nie będziemy mogli na koncert iść. Dziewczyny śmiały się, że będą nas opłakiwać.
Eivor gra 26 kwietnia. To będzie nasz pierwszy pełen dzień na Islandii.
Czy wierzycie w znaki?




Zaczarowana jestem ja, jestem ja
Czarownica omamiła mnie, omamiła mnie
Zaczarowana w głębi duszy mej, w duszy mej
W sercu płonie gorący żar, gorący żar

Zaczarowana jestem ja, jestem ja
Czarownica omamiła mnie, omamiła mnie
Zaczarowana do głębi serca, do głębi serca
Oczy patrzą tu, gdzie stała czarownica






piątek, 30 marca 2018

O tym, że wywracam swoje życie do góry nogami, czyli o łowieniu rzeczy dla siebie w chaosie wszechświata.

To, że zaczęłam pisać parę miesięcy temu, zdecydowanie było falstartem. Zdawałam sobie z tego sprawę, z tego, że tak właśnie może być. I to wcale nie dlatego, że nie chcę pisać. Wręcz przeciwnie, nieraz aż fizycznie tego pragnę. Jednak istnieją pewne pragnienia, którym nie powinniśmy ulegać, jeśli inne nie zostaną zaspokojone. To jak zaspokojenie fizyczne i potrzeba bliskości, miłości- czasem potrzebujemy obu, by być sytymi.

Potrzebuję nie tylko pisania. Potrzebowałam bowiem też i zmiany. Wielkiej zmiany w życiu- nie tak banalnej, jak zwykła zmiana pracy. Potrzebowałam wywrócenia życia do góry nogami, bym tak naprawdę też i na nowo mogła znaleźć słowa. Cóż. Wreszcie dostałam to, czego chciałam. Za 25 dni moje życie będzie już całkiem nie moim życiem, a jedyna stałą, która będzie mi towarzyszyć będzie chyba tylko mój Mąż.

Za szybko poszłam do łóżka z pisaniem. Wiem to. Po założeniu tego bloga w grudniu i po paru lichych wpisach czułam się jak po perfekcyjnym one night stand- wszystko ładnie, pięknie, ale jednak czegoś brakuje, bo szukałam czegoś więcej niż słownego, w tym przypadku, orgazmu. Szukałam czegoś więcej w sobie. Chciałam więcej od życia.
Teraz już nie mogę powiedzieć, ze tego nie dostałam. I już chyba nie zapeszę. Przecież wszystko już załatwione. Słowo się rzekło, słowo zobowiązało. Przecież przewracam już wszystko na głowę, zielonym do dołu- a może tak naprawdę zielonym do góry, zielonym do góry dla mnie. Liczą się tylko moje kolory. Nasze. Nasza perspektywa.

Zawsze chciałam przecież czegoś więcej od życia. Zawsze czułam w sobie ten skowyczący aż momentami zew, który kazał sięgać w życiu po coś więcej. Ten, który  wymagał ode mnie odwagi, ten, który nieraz brutalnie hamowała codzienność a także ten...którego kocham, którego wybrałam na towarzysza na mojej drodze. Hamował, bo to ja jestem tą, która nie tylko stąpa po chmurach, ale wręcz nieraz i na nich tańczy. to ja jestem tą, która nie wierzy tylko w niemożliwe, jak w ironicznym wierszu Bursy, w którym zakochałam się jako nastolatka. To ja jestem wariatką. A on jest moim rozsądkiem...ale i siłą. I od kiedy go poznałam wiedziałam, że i on słyszy ten skowyt. Tylko w nim dojrzewał on latami. Być może czekał na odpowiedni moment. Bo gdyby i on tego nie słyszał, gdyby on nie miał w sobie tego ognia...w przeciwnym wypadku, czy moglibyśmy  być w ogóle razem i kochać się, wciąż namiętnie i szalenie?

Dorośliśmy. Dojrzeliśmy. On w tym roku kończy 30 lat. Ja 28. Jesteśmy ze sobą 10 lat, 4 lata żyjemy jako małżeństwo. skończyliśmy studia. Żegnaliśmy tych, których kochaliśmy. Zmienialiśmy pracę, marzenia. Pomysły na siebie. Zresztą, tych pomysłów było tak wiele przez te wszystkie lata, pomysłów, do których ja w swym szaleństwie nadmiernie się zapalałam, a który jego racjonalizm gasił, że nie dziwi mnie wcale, że nikt już nie wierzył, ze ten kolejny pomysł się uda. Ale udało się. Bo przecież jesteśmy już po słowie. Uda się, prawda? Pomimo lęku, stresu....ale też i w wielkiej radości.

Być może właśnie to ten pomysł, który okazał się właściwy. Ten, który zasiany został w naszych sercach przez przypadek, który rozwinął się w prawdziwe marzenie, a potem plan. Bo ja mam marzenia, a mój Mąż robi plany, kiedy moje trochę -mrzonki, sen wariatki, stają się i jego marzeniami. Sądzę, że dlatego stanowimy tak dobry zespół. Sądzę, że może dlatego się udało.
A może po prostu jeśli się bardzo chce, to chwyta się życie za jaja i nie puszcza, jak mówi moja druga połowa. I jeśli się czegoś naprawdę chce to po prostu się to robi. Problemem jest, że większość ludzi na ziemi tak naprawdę nie wie, czego pragnie. I być może, tak wielu ludzi jest nieszczęśliwych. Dlatego tak wiele osób przewija się przez mój oddział psychiatryczny, który już niedługo przestanie być moim oddziałem.
I może, jeśli naprawdę czegoś chcesz, to życie daje ci znaki. Może dlatego w zimowy, styczniowy poranek zmuszaliśmy się do wstania i chodzenia do urzędów. Może dlatego mój Mąż przez przypadek wysłał cv, kiedy oboje byliśmy spici paroma winami. Może życie nam pomaga i daje nam znaki. A może to jeden wielki przypadek, chaos, z którego po prostu możemy wyłowić coś dla siebie, póki po prostu żyjemy. Póki możemy czegoś doznać, zaznać. Póki możemy się popłakać z radości, choć we wszechświecie, jego ogromie, nasze życie nic nie znaczy. My sami nadajemy mu sens z bezsensie.

Doznać. Czuć. Zobaczyć, poczuć, zamiast posiadać. Już dawno powiedziałam, że wolę być, niż mieć. Jeśli mieć, to tylko po to, żeby być. Dlatego rozdaję wszystkie rzeczy. Sprzedaję, bo pieniądze to teraz jedyne mieć, które pozwoli mi być, być tak bardzo. Dlatego wydaję nawet książki, bo przecież wzięłam z nich już wszystko, co mogłam. Po co mają stać na moich półkach, umierać, skoro mogą żyć, gdy będą czytane przez innych? Mam nadzieję, że moje książki będą też żyć, podczas gdy ja, tam, będę żyła innym życiem. W jakiś sposób, być może, narodzę się na nowo.
Mieć, być. Bo jeśli będę umierać, za kilka albo kilkadziesiąt lat, to czy w ostatnich miesiącach będę myśleć o tym, ile mam książek na półkach, ile mam krzeseł, pięknych talerzy i kubków...czy będę wspominać te chwile, w których zobaczyłam po raz pierwszy zorzę polarną, w których stanęłam po raz pierwszy na szczycie kolejnej góry? Chwile, które współdzieliłam też z przyjaciółmi? Nie, wicie gniazda nigdy nie było dla mnie. Wiedziałam o tym od zawsze. Wicie gniazda nie było też nigdy dla mojego Męża. Zrozumiał to z czasem. Sam bowiem przyznał, że bał się.
Wszyscy od dziecka wtłaczają nam do głów schemat. Ożeń się, zbuduj dom, pracuj, miej dzieci. Raz do roku wyjeżdżaj na wakacje.Dbaj o prestiż społeczny. Kupuj piękne rzeczy. Jeśli tego naprawdę chcesz- twoja sprawa. Jeśli to daje ci radość. Jednak to nie dla mnie. Czasem jednak przekonanie się, że można inaczej, można zacząć na nowo, zostawić wszystko, prawie wszystko co się zna- wymaga czasu. Wymaga być może odpowiedniego momentu.
Chociaż, czasem myślę, że ten odpowiedni moment to wielka bzdura. W miłości. W zmianie pracy. W urodzeniu dziecka. Czekamy na odpowiedni moment i....nagle budzimy się przy końcu naszego życia. Czekanie...można przeczekać całe życie. Też czekaliśmy. Ja czekałam. Ale może tak właśnie miało być.

Gdybanie, czy sięgamy po prostu po coś w chaosie, czy wszystko składa się w jedną całość. Może trzeba mieć szczęście. Może tak naprawdę to takie załapanie się na krzywy ryj. Po prostu jest jak jest. Może trzeba zaszaleć jednej nocy, żeby potem coś przypadkiem mogło się z tego narodzić, a nieraz może trzeba planować to latami, starać się i nie ma w tym żadnej kurewsko żelaznej reguły.
Nie ma to teraz dla mnie znaczenia.
Liczą się fakty.
A fakty są takie, że zmieniam całe swoje życie. No, może prawie całe. Zostawiam tego samego Męża. Zostawiam tych samych przyjaciół, choć dzielić nas będzie większa odległość.

Próbowaliśmy to ugryźć z różnych stron. Od ponad roku kombinowaliśmy, myśleliśmy nad tym, do którego miejsca się udać. Gdzie najlepiej zacząć. W taki czy inny sposób. Na krzywy ryj czy przemyślanie, rozsądnie.
W końcu wyszło jak wyszło, udało się jak się udało. A ja pomimo wątpliwości, stresu i przekonania, że będę niesamowicie sfrustrowana przez używanie innego języka jestem niesamowicie szczęśliwa. Podniecona. Pełna entuzjazmu i miliona nowych planów.

Swojego czasu powiedziałam mojemu Mężowi, że pewnie tak naprawdę zacznę pisać wtedy, gdy nam się uda. gdy wywrócimy swoje życie do góry nogami i naprawdę znajdę słowa na dłużej niż na kilka przypadkowych nocy. Być może wracam, bo tak naprawdę się żegnam.

Bo naprawdę się udało. Umowy o pracę i mieszkanie podpisane, bilety na samolot kupione.

25 kwietnia wylatuję z Mężem na Islandię. Najpierw na pół roku a potem...czas pokaże. 
Czas po prostu zacząć przygodę życia. 





Czyż islandzki nie jest jednym z najpiękniejszych języków jaki istnieje?