poniedziałek, 30 kwietnia 2018

O powolnym znajdowaniu swojego miejsca i nowego domu, czyli o spokoju, który rodzi się po szalonych dniach.

Praca w restauracji to typowa praca dla emigranta. Praca na lotnisku, tam, gdzie przewijają się setki, tysiące, setki tysięcy ludzi, pędzący do swoich rodzin, domów, pracy, swojego miejsca. Chcący zaznać innego.
Bo jak inaczej zacząć w nowym kraju? Gdzie? Skoro szuka się swojego miejsca na Ziemi, czy może być lepsze miejsce niż to, gdzie łzy rozstań mieszają się ze łzami powrotów? To, gdzie uśmiechy, pośpiech, początek odpoczynku ducha i najgorsze jego szarpanie.
To wszystko mogę obserwować z okna mojej kuchni. Bo przez 12 godzin dziennie, od 8 do 12, parę dni w tygodniu, to moje miejsce. Tak, to prawda, nie mam za dużo czasu, by po prostu przystanąć i chłonąć tę lotniskową atmosferę, która, muszę przyznać, dość mi się podoba. PrzIynajmniej...na razie. Bo to coś nowego. Doświadczenie. Przygoda.
Wszystko jest przygodą. Wszystko jest nauką. Nawet banalna praca w tzw.gastro, z którą nigdy nie miałam do czynienia. I niektórzy mogą patrzeć na to jak na degradację społeczną. Z pracy w szpitalu , pracy w korpo, pracy za biurkiem.... Dla niektórych to nie do zniesienia. Poznałam tu już takiego człowieka.

Ale ja się uczę. Latam, biegam i sama nie wiem w co ręce wsadzić, kiedy pasażerowie kilku lotów robią nam istną inwazję na nasz gastronomiczny punkt. Tak, jestem po pracy zmęczona, choć nie bardziej niż po pracy w domu opieki. I być może praca w gastronomii szybko zacznie mnie nudzić, być wyzwaniem ale...póki co po prostu w tej bieganinie, pędzie, całkiem nieźle się bawię. Choćby wtedy, gdy śpiewam w kuchni razem z pewnym pół- Norwegiem, pół - Islandczykiem urodzonym na Grenlandii, śpiewam okropnie fałszując do jednej z moich ulubionych piosenek. A na pewno do jednej z ulubionych piosenek mojego Męża. Głośno, fałszując, tyle razy, że inni mają dość. Każe nam przerwać nawet ten niesamowicie cierpliwy Hindus, szef mojej zmiany, który od pierwszego dnia stale każe mi próbować swoich zup, które gotuje dla personelu i który zostawia dla mnie ten jeden kawałek ciasta, który rozpływa się w ustach. Kochany człowiek.
Mogę spokojnie wypoczywać na przerwach z pewnym Bułgarem, który pozornie trochę oschle, ale jednak troszczy się o nowego pracownika, tak, że nawet przynosi mu swój prywatny fartuszek. Nie trzeba nieraz za dużo mówić. Można rozumieć się bez słów, mimo, że zna się dobrze razem jeden i ten sam język. Ale nie trzeba.
Faktycznie, odnoszę wrażenie, że na tym lotnisku, w tej firmie, wszyscy są jak jedna wielka rodzina.
Pewnie niejedna osoba zadziała mi na nerwy. Z niejedną się pokłócę. To mała społeczność. Ale...czuję, że będzie dobrze. A tak jak mówił mi ów Norwegoislandczyk, najważniejsze to po prostu szanować ludzi, jednocześnie robić swoje i...dzięki temu się lubić. I nieważne co robisz, ważne z kim.
Zastanawiam się, czy wiedział, jak wiele miał racji, zanim przeszliśmy na temat anime.

Bo nie jest najważniejsze gdzie, tylko z kim.
Owszem, zaczynam tęsknić za przyjaciółmi. Staram się im przekazać tak wiele, jak mogę ale...nie da się przedstawić tak łatwo całego świata. Wszystkiego, co się przeżywa, jeśli przezywa się to tysiące kilometrów od siebie, daleko. A może to kolejna rzecz, której muszę się nauczyć. Trochę smutku, gdy ktoś ma urodziny, a ty nadal myślisz o tym, że "już nigdy" jak w piosence Świetlików i może naprawdę, już nigdy, bo teraz dzieli was też odległość. A może właśnie dzięki temu uda się więcej? Tak, to też rzecz do nauki.  Być blisko, mimo że jest się daleko. Bo jeśli się chce, to przecież wszystko można.

Ale nadal, najważniejsze to nie gdzie, lecz z kim. A jestem tu przecież z Mężem. Nie sama, w tym świecie, odległym jak Księżyc, choć będącym tylko i po prostu blisko koła podbiegunowego.

Powoli się aklimatyzujemy. Oboje. Nareszcie, po szalonych dniach, pełnych załatwiania każdej z kolejnych spraw, pracy, wdrażania się, mieliśmy czas na złapanie oddechu. Zjedzenie obiadu. Poleżenie w łóżku nago, oglądając serial. Mieliśmy chwilę dla siebie. Czułość i miłość ukrytą w najbanalniejszej prozie życia.
Wreszcie to miejsce, dzisiejszego dnia, stało się domem. Ten pokój, mały aneks kuchenny i łazienka w dawnej bazie wojskowej, wszystko będące jak kawalerka młodego, całkiem nieopierzonego małżeństwa. To stało się domem, ale nie dlatego, że mam gdzie spać, mam gdzie jeść, gdzie się umyć i nie mam za dużych wymagań. Nie dlatego, że tak naprawdę domu nie potrzebuję. Wicia gniazda. Mój dom to nie przedmioty, nie żadne znane kąty. To ten drugi człowiek obok mnie, mój Mąż. Ten, który sprawia, że jestem spokojna, ufna i bezpieczna. Szczęśliwa. Ten przy którym śpię spokojnie i którego po prostu kocham. W każdym czasie, spędzanym banalnie, jak przy krojeniu ogórków na mizerię. Spędzanym szalenie, jak podczas naszych niektórych wędrówek czy wspólnych imprez. Czasie, w którym uczymy się świata na nowo, jesteśmy jak dzieci i popełniamy błędy.

Bo ten świat jest nowy.  Ale jest piękny, w swej surowości i prostocie. W pustce. W lodowatym deszczu, śniegu z deszczem padającym w Beltane, mimo że to święto środka wiosny. A my mamy lato. Przecież...tu są tylko dwie pory roku. Zima i lato.
Najdziwniejsze lato mojego życia. 2 stopnie i kwitnące gdzieniegdzie krokusy.
Wczoraj też mieliśmy próbkę islandzkiego lata. Zacinający pod kątem  90 stopni deszcz, wiat który naprawdę nie pozwala ci iść. A ponoć, żeby wiedzieć, czy można tu żyć, nie wystarczy przetrwać lata. Tylko zimę.
Tak, o tej też wczoraj się nasłuchałam. Ponoć człowiek decyduje o tym, jak się ubrać i czy w ogóle wyjść z domu, patrząc na gnące się, stalowe latarnie. Gnące pod podmuchami wiatru. Nieraz ponoć tenże wiatr wyrywa je całkowicie, a one latają swobodnie, jak ptaki, które nocą polarną nie wiedzieć, gdzie się chowają. Cóż. Może będzie dane mi to przeżyć. Może uda nam się zostać na zimę, a nie tylko do października? Któż to wie?

Na pewno....chciałabym przeżyć swój pierwszy sztorm. Cudowny sztorm, który wyrzuca w głąb miasta krasnorosty. Sztorm, który liże cudowne wulkaniczne skały, których próżno szukać gdzie indziej poza Islandią i Hawajami  chyba.

Dziś bowiem, mając pierwszy dzień tak naprawdę wolny od wszystkiego, od wszystkich, mogliśmy nareszcie, wraz z pewną dziewczyną poznaną w samolocie, przejść się po mieście, w którym od teraz będziemy mieszkać przez pół roku. Mogliśmy wreszcie na spokojnie poznać ocean. Zimny, szary...piękny. Ten, w którym być może kiedyś zobaczę wieloryby. Ponoć w zatoce Keflaviku nie są tak rzadkie.




Zwykła wyprawa do banku, by założyć konta, okazała się prawdziwą poznawczą eskapadą. Krzyczące mewy. Nawołujące się sieweczki i kszyki. Moje mocne postanowienie, by nauczyć się nazw ptaków. Roślin. Wszystkiego. Po prostu wszystkiego, co mnie otacza.
Być może zostanę tu tylko na chwilę. Być może zostanę tu na dłużej. Ale tymczasem to mój dom. Mój dziwny spokój, może nawet ten zimowy. I moje nowe miasto, z którym, jak sądzę, jak najbardziej się polubimy.



Poza tym...czy nie sądzicie, że to cudowne miejsce na piwo pod zorzą?


Garść bonusowych obserwacji z Islandii:
- Wszyscy piją wodę z kranu, woda jest wszędzie za darmo. Nic dziwnego. To woda pochodząca z lodowców, krystalicznie czysty przesiąk. Jednak, jest przez to niskozmineralizowana. Musimy uważać na magnez, zwłaszcza, że w Islandii pije się ogromne ilości kawy, jak na całej północy i...bardzo łatwo to podłapać.
-Mam wrażenie, że rozumiem, dlaczego Islandki nie używają tony podkładu ani innych cudów na twarzy, tzw. tapety. Nie tylko dlatego, że nie ma to najmniejszego sensu, bo po prostu za chwilę zmyje ci do deszcz/ śnieg/ zwieje wiatr- nie! Mam wrażenie że od islandzkiej wody, pochodzącej z lodowca, podgrzewanej siarką....czyści mi się cera. A moja skóra staje się...magicznie czysta. Delikatna. Miękka ( podobnie jak włosy). Zawsze miałam z nią problem, myślałam, że po podróży będzie tragedia a tymczasem....dzieje się istna magia. Jakim cudem? Woda!
-Islandczycy naprawdę ubierają się na czarno/szaro/ granatowo. Ze swoimi mega kolorowymi ubraniami naprawdę jestem tu jak papuga.
-Do mleka dodawana jest witamina D. Można kupić takie bez niej, ale po co, skoro są w tej samej cenie. 
-Najtańsze owoce w każdym sklepie to, paradokalnie, banany. Myśleliśmy, że to przez słynne szklarnie w których Islandczycy hodują mityczne banany, bo nie mają co robić z nadwyżką energii geotermalnej. Szklarni póki co nikt nie widział, a nasze banany pochodzą klasycznie, z Ekwadoru.
-Keflavik, 5 co do wielkości miasto Islandii, jest jak wymarłe do godziny 11. Dosłownie. Spotkać człowieka na ulicy to cud. Pierwsze pojawiają się....biegające swobodnie, bardzo sympatyczne, zaczepiające nieraz ludzi dzieci. Cały czas zastanawiamy się, czy one...wracają ze szkoły, czy dopiero do niej idą?

Na dworze powoli, bardzo powoli zachodzi słońce. Nie słychać już krzyku sieweczek ani mew. Środek lata...a w środku zimowy- a może po prostu północny?- spokój. Taki jak u cudownego Olafura. 




czwartek, 26 kwietnia 2018

O tym, że wylądowaliśmy na innej planecie, czyli nadmiar emocji po pierwszej dobie na Islandii.

Setki, tysiące, miliony myśli. Jeszcze więcej emocji.
Tak, oto po pierwszym w życiu locie wylądowałam na Marsie. Tak można się poczuć lądując na lotnisku w Keflaviku, które otoczone jest...no właśnie, przez co?


Wsiadasz do autobusu i jedziesz do stolicy.
Jedziesz i widzisz...nic.
Skały. Ruda jeszcze trawa, bo przecież dopiero zaczęło się islandzkie lato. Lato, dobre określenie. Jest najwyżej 6 stopni. Wieje. Pada lekki deszcz, który, jak wiemy doskonale, może się zmienić po chwili w wielką ulewę. Albo w cudownie świecące słońce.
Jeśli nie podoba ci się pogoda, poczekaj 15 minut- zdanie, które usłyszałam jeszcze w Polsce. I ponownie na Islandii. I ponownie. I ponownie. Cóż. Przekonałam się już, że to zdanie prawdziwe.



Moje emocje już w samolocie zmieniały się jak w kalejdoskopie. Zachwyt, euforia. Podniecenie. I chwilowe spięcia w mózgu krzyczące co ja do cholery robię, co MY robimy? 
Zmieniamy swoje życie. Przeżywamy swoją przygodę.
Jesteśmy na Islandii. Wylądowaliśmy na Marsie. A może na księżycu. Bo to przecież w tym kraju ludzie, którzy mieli wylądować jako pierwsi na świecącym nocą pyzatym satelicie ćwiczyli. W tym miejscu przyzwyczajali się do miejsca, gdzie nie ma drzew. Są skały, skały i...och. Jest tu tak naprawdę wszystko.



Zmieniamy swoje życie. Czy kiedykolwiek sądziłam, że polecę tak daleko samolotem? Że zobaczę widoki, o których do tej pory czytałam w tak wielu książkach? Czy sądziłam, że odłożenie pieniędzy na dom w Filipinach, jak odpowiadał nam dzisiaj pewien budowlaniec, jest możliwe?

Zawsze wierzyłam w niemożliwe. A raczej, sądziłam, że go nie ma. Dziś, w pewien sposób udowadniamy, że niemożliwe nie istnieje. Można jak Alicja z Krainy Czarów uwierzyć w 3 niemożliwe rzeczy jeszcze przed śniadaniem, nawet jeśli twoje śniadanie to suchy chleb i herbata, bo po lądowaniu samolotem wieczorem nie było gdzie zrobić zakupów. Bo na Islandii sklepy pracują od 11 do 18, czasem zdarzy się coś 24h otwarte, ale ceny są tam horrendalnie wysokie. A nas po prostu na to nie stać. Jeszcze nie stać, bo przecież pierwszy miesiąc musimy jakoś przeboleć, dopóki nie dostaniemy islandzkiej wypłaty. To nie szkodzi.

Bo żeby spełniać marzenia, zmieniać życie, trzeba być odważnym. Trzeba umieć zdobyć się na wiele wyrzeczeń. Trzeba mieć też wspaniałych przyjaciół, którzy na nocy pożegnania zbierają dla ciebie pieniądze, które dają ci tuż przed wylotem tak, że cudem powstrzymujesz się od łez. 100 Euro, o których myślałam dzisiaj, jedząc zupkę chińską, która oprócz suchego chleba rano i kanapki z serem była moim jedynym posiłkiem. Ale to była magiczna zupka. Zjedzona na Islandii. Tak jak magiczny był suchy chleb, jedzony rano z dwoma dziewczynami z Polski, kupowany na 4 osoby w cudem znalezionej piekarni.



I to dopiero początek. Jak będzie dalej?
W tych wszystkich emocjach, w tych moich małych spięciach i odlotach jak na wielkim rushu przez ekscytację, czuję wielki spokój. Być może, udziela mi się ten słynny skandynawski, albo, uściślając, słynny skandynawski spokój. Bo przecież Islandczycy są jego mistrzami. Zauważyliśmy to już załatwiając wszystkie formalności. Im się nie spieszy. Oni mają czas.
W końcu to całkiem inna planeta. W końcu to kosmos. Wyspa pośrodku niczego, na której ziemia paruje a woda w kranie to wrzątek śmierdzący zgniłymi jajkami. Wiecie, że już pokochałam ten zapach? Wcale mi nie przeszkadza. I tak, zimna woda smakuje jak ta z górskiego strumienia.
Powietrze jest .rześkie i wilgotne. Czuć je na języku tak bardzo, że można nim żyć.

Nadal nie czuję, że rzuciłam wszystko, chociaż to rozumiem. Wszystko, oprócz najważniejszego, bo przecież jestem tu razem z Mężem. Tym, którego kocham najbardziej.


Nadal w jakiś sposób czuję się jak na wakacjach. Jakbym zupełnie nie szła już jutro do pracy, która pewnie nieraz mnie zdenerwuje.Jakbym przeżywała kolejną wędrówkę ale...czy Stachura nie miał racji pisząc, że wędrówką życie jest człowieka?
 Wszystko jest nowe. Zapachy. Widoki.

Nawet czas zakręca, bo przecież w Polsce jest 22.45 gdy piszę te słowa, a u mnie nadal jest jasno ( gwoli ścisłości, u mnie czas jest o dwie godziny przesunięty, mam 20.45).
Kruki w środku miasta oprowadzające nas podczas spacerów. Ośnieżone góry w tle. Kości wielorybów w przydomowych ogródkach. Wszystko pięknie, nowe i...nie do uwierzenia. Zaskakujące. Pewnie nieraz mnie przerazi. Zrazi. Zrani. Ale to nic.


Mogę zdzierać stopy o kolana o wulkaniczne skały. Mogę ślizgać się na lodowcu. O to przecież szło, prawda?


Wszystko jest inne. Nawet tak prozaiczna sprawa, jak ogrzewanie. Kaloryfery są tak gorące, że można się oparzyć i stale, ale to stale są otwarte okna, bo przecież tu grzeje ziemia, nie skręca się grzejników. To nic nie kosztuje.
Stolica, największe miasto w kraju ( około 120 tys mieszkańców, gwoli ścisłości) będące jak wymarłe, gdy człowiek gubi się na jego uliczkach. Gęsi pasące się na trawie przy sklepach. Kuce islandzkie niosące na grzbietach ludzi w jednym z niewielu lasów na Islandii.
Las. Miejsce, które my uznalibyśmy w Polsce za mały zagajnik.
Parujące w oddali wulkany, czy też pęknięcia w ziemi, z których wydobywa się para wodna. Wychodzący z ziemi wszędzie łubin, który zawsze należał do moich ukochanych kwiatów.

Pierwsze wrażenia są trudne do opowiedzenia. To tysiące myśli, emocji. To przecież inny świat, w którym nigdy nie byłam, a który mamy zamiar podbić. Nie będzie łatwo. Ale kto powiedział, że podbój kosmosu i kolonizacja nie wymagała poświęceń?

Jutro pierwszy dzień pracy, tak naprawdę. Trzymajcie kciuki.
Tymczasem ja spróbuję zasnąć w świecie, gdzie słońce coraz krócej będzie spać.
Bez odbioru.


Chociaż przemierzyłem sto tysięcy mil
Czuję się niezwykle spokojny
I myślę, że mój statek kosmiczny wie, dokąd lecieć. 

PS. Zdjęć nigdy nie robię. Zawsze robi je mój Mąż. W tej kwestii jestem beztalenciem.
I kiedy w końcu dostaniemy wypłatę, kupimy sobie porządny aparat. Te dzisiejsze, robione telefonem, pochodzą głównie ze spaceru w okolicy tzw Red Water w stolicy.

środa, 25 kwietnia 2018

O tym, że chce mi się płakać i śmiać, czyli o nowym uczuciu szczęścia.

Całe życie spakowane do dwóch plecaków.

kilkadziesiąt rzeczy wyrzuconych. Kilkadziesiąt rozdanych. Czerwona sukienka ślubna wisząca w cudzej szafie. Dawne pamiętniki oddane tej, której ufa się tak bardzo, jak i tej od sukienki. Książki, mój jedyny majątek w dobrych rękach, między którymi będą krążyć.
Koty, takie trochę nasze dzieci, na pół roku będące pod opieką tych, których kochamy i którym ufamy. Przyzwyczajone do nowego domu, ale jeszcze nie do naszej nieobecności. To sprawa, że chce mi się płakać.

Najważniejsi ludzie pożegnani. Niektórych nie zobaczę przez pół roku, a może i dłużej. Niektórych, wiem to, nie zobaczę wcale. To cena za zmiany. To też powoduje, że chce mi się płakać.

Pożegnane zostało miasto, w którym spędziliśmy 7 lat swojego życia, mieszkając, ucząc się i pracując. Długim spacerem, piwem ze znajomymi i kawą w mojej ukochanej teatralnej dziupli. To powoduje wzruszenie i moment, w którym budzi się sentyment. Nawet to trochę powoduje, że chce mi się płakać.

Ale przede wszystkim chce mi się śmiać.To we mnie dominuje, to we mnie wybucha podskórnie, jak małe supernowy rodzące się w mojej krwi, w mojej duszy. Przede wszystkim czuję radość, ekscytację i w pewien sposób chce mi się tańczyć. Pewnie przed pierwszym lotem samolotem rozboli mnie brzuch ze stresu. Mam świadomość, że nie będzie łatwo, nieraz będę sfrustrowana przez barierę językową. Pewnie niezmiernie zatęsknię, gdy wszystko, naprawdę wszystko do mnie dotrze.
Bo czy teraz tak naprawdę dociera?
Czy naprawdę rozumiem, że dzisiejszej nocy będę spała w Reykjaviku, kameralnej, zimnej stolicy?
Czy rozumiem, że za parę godzin naprawdę  wywracam do góry nogami prawie 30 lat swojego życia?
Czy naprawdę rozumiem, że zaczynam największą przygodę życia i kto wie, może już w weekend zobaczę zorzę polarną?

Całe życie spakowane do dwóch wojskowych plecaków. A przy mnie ten, przy którym nie boję się niczego. Nawet ślizgania się po lodowcu i wulkanów.
Następnym razem, gdy napiszę, będę już mieszkać w Islandii. Tymczasowo, na pół roku, a może już na zawsze. Kto wie.

Trochę chce mi się płakać. Bardzo chce mi się śmiać. Tak, to chyba kolejny rodzaj uczucia szczęścia.
Trzymajcie kciuki.



Mam moje serce na widoku, na zewnątrz.
To uczucie z którym nie mogę walczyć. 
W każdej chwili, w każdej chwili kiedy płaczę, kiedy się śmieję. 
To uczucie, z którym nie mogę walczyć. 


czwartek, 19 kwietnia 2018

O tym, że zyskując coś zawsze coś się traci, czyli o wspaniałych ludziach, za którymi będę cholernie tęsknić.

Czasem dopiero, gdy tracimy coś, dowiadujemy się, co tak naprawdę mamy.
Choć może nie do końca. Zawsze wiedziałam, że mam wspaniałych przyjaciół. Zawsze ich doceniałam. Jednak to Oni sprawiają, że w ostatnich, naprawdę ciężkich dniach moje oczy napełniają się łzami prawdziwego wzruszenia.
Wzruszenia i nie tylko. Te łzy to także zapowiedź tęsknoty. Trudnej, bolesnej ale koniecznej. Mam nadzieję, że kojonej na kolejnych etapach życia, kiedy będziemy pić razem przez internet albo, jeśli wszystko się uda, spotkamy się po prostu po długiej rozłące.

Czasem dopiero, gdy jest ciężko i jesteśmy na skraju dowiadujemy się, kto tak naprawdę jest przy nas i kogo kochamy. Nawet jeśli w napięciu mamy ciche dni i warczymy na siebie, jak sfrustrowane psy. Ale po małym kryzysie znów wiem- mam najwspanialszego męża na świecie i nic tego nie zmienia. Tego, który jest moim najlepszym przyjacielem i oparciem. Tego, który nadal we mnie wierzy i kocha mnie, mimo że nieraz bardzo boleśnie go zawodzę, tam, gdzie nie daję rady. Z rzeczami małymi jak i z tymi większymi. Tego, na którego nieraz zrzucam za dużo, sama się bojąc i uciekając, gdy pewne rzeczy mnie przerastają.
I tak, kolejny raz wiem, wierzę, że razem możemy wszystko. Razem możemy jechać do nowego kraju, mimo, iż zostawiamy tu tylu ludzi, których kochamy. Którzy nas nie zawodzą. Których, mam nadzieję, my nigdy nie zawiedziemy, choć nieraz dajemy ciała.

Ostatnie dwa tygodnie nie były łatwe. A to jeszcze nie koniec. Tak naprawdę, wiele rzeczy jeszcze nas czeka. Wzór, fason na ten garnitur został pobrany. Wybraliśmy materiał, uszyliśmy jak trzeba...ale jeszcze zostało parę guzików. Nawet nie tylko do dopięcia, a wręcz do przyszycia.
To nic. Poradzimy sobie.
Bo poradziliśmy sobie i do tego momentu. Nawet, jeśli pojawiły się dodatkowe problemy z opuszczanym przez nas mieszkaniem. Nawet, jeśli będziemy musieli dalej za nie płacić przez problemy z pewną "cudowną" agencją nieruchomości. To nic. Damy radę, bo co innego zostaje? Takie rzeczy nie powstrzymają nas przed spełnianiem swoich marzeń. Zwłaszcza, że są z nami ludzie, którzy w nas wierzą. Którzy pomagali nam przejść przez to piekło, związane z remontem i odmalowaniem mieszkania.  Związane z całą walką o to, żeby móc odejść z Polski z czystym kontem.
Choć, przecież nie odchodzimy na zawsze. Nie uciekamy od pewnych ludzi, mimo, że w wiele miejsc nie będzie już powrotu.

W niedzielę bardzo boleśnie, z wielkim wzruszeniem rozeszłam się z takim miejscem. Ze swoją pracą. Pokochałam oddział psychiatryczny, pokochałam swoje kobietki z ciężkimi przejściami albo po prostu szurnięte jak powiedziałby jeden z pielęgniarzy. Tak, bycie opiekunem to praca, która sprawia, że jestem szczęśliwa. I nie piszę o niej w czasie przeszłym. Bo to coś, do czego zamierzam wrócić, w tym innym życiu, gdy już nauczę się języka...albo po powrocie do kraju, jeśli stwierdzimy, że życie za granicą nie jest dla nas (hah, ale czy jest ktokolwiek, kto w to wierzy?). To coś, do czego obiecałam wrócić...nikomu innemu, jak swoim pacjentkom, które stwierdziły, płacząc wręcz i mnie przytulając gdy mnie żegnały, że taki talent nie może się marnować. Ja muszę pracować z ludźmi w taki sposób i koniec kropka, bo daję tak wiele od siebie i.... To były cholernie miłe słowa. Dobre pożegnania, mimo, że niektórych się bałam. Mimo, że bałam się jednego z nich, gdyż w ostatnich dniach pracy w pewien sposób zostałam jakby "mamą" pewnej bardzo pokrzywdzonej przez los dziewczyny, która mi zaufała. Która przy mnie przestawała robić sobie krzywdę. Bardzo martwiłam się o to pożegnanie ale...i do niej, osiemnastolatki z umysłem dziecka dotarło, że dobrze, iż w ogóle miałyśmy szansę się poznać. Przecież mogłam wyjechać wcześniej. A tak możemy przecież pisać do siebie listy i....jak sama stwierdziła, jednak sporo się przy mnie nauczyła. To też rzecz, która buduje.

Cieszmy się, że w ogóle było nam dane się poznać. Zdanie, które przyświecało mi w ostatnich dniach.
Mam wspaniałych przyjaciół, z którym, wiem to, uda mi się utrzymać kontakt. Ale przez myśl mi przeszło, iż szkoda, że niektórych ludzi poznałam dopiero w tym roku. Zwariowaną i kochaną Kaśkę, która razem ze mną pracowała jako opiekun na oddziale. Pawła, z którym, jak oboje twierdzimy, od razu zaiskrzyło tak, że moglibyśmy się znać latami. Szaloną jak ja Madzię, ratowniczkę, którą wręcz pokochałam szaloną miłością pierwszego wiosennego zakochania. Domi, której żarty w pracy były jak ożywczy powiew i która zawsze potrafiła podnieść na duchu samą obecnością. Violettę, która pracuje w naszej oddziałowej kuchni i która jest najlepszą osobą, jaką poznałam. I to całkiem bez przesady. Wisławę, moją filozofkę, z którą mogłabym gadać godzinami. Ich i wielu, wielu innych ludzi w nowej pracy. Poznałam ich za późno, mimo, że to ludzie, z którymi iskrzy, z którymi nadaję na jednej fali....ale kto wie? Może i z nimi uda się utrzymać kontakt? Czasem człowiek potrafi się bardzo, ale to bardzo zdziwić.
Kto wie, może uda utrzymać mi się kontakt z fajnym ochroniarzem, który zaczął w ostatnich moich dyżurach przychodzić do mnie na kawę i eskortować mnie na moje piętro po wspólnie palonym papierosie tak, aż wszyscy się śmiali, że chyba zdradzę męża. Ochroniarzem, od którego dostałam cmoka w czoło ze stwierdzeniem "no zajebista jesteś" tak na odchodne. No bo jestem. Jestem, wiem o tym. I wiem, że nawet po paru kawach można za mną tęsknić...ale ja tęsknię tak samo.
I nawet przez te krótkie spotkania, poznania, trudno jest odejść. Przez pracę którą się kocha. A co dopiero mówić o ludziach, z którymi człowiek naprawdę się związał i...którzy są dla ciebie jak rodzina? Co dopiero mówić o ludziach, z którymi naprawdę można byłoby założyć komunę i żyć, po prostu żyć...bo się ich kocha?

Jak ja im wszystkim podziękuję?
Werze i Ewce, które ułożyły cały plan, co zrobić z naszymi kotami. Którym możemy zaufać tak bardzo, że na te pół roku oddajemy im swoje dzieci. Ewce która pozwoliła nam mieszkać u siebie, która wpadła na to, wtedy, kiedy nawet nie pomyśleliśmy, gdzie się podziejemy ani co zaczniemy robić z rzeczami, kiedy zaczniemy już remontować i opróżniać to cholerne, przeklęte na wieki wieków mieszkanie. Zośce, która mieszkała z nami przez ostatnie dni, chociaż wcale nie musiała...ale chciała, bo wie, przecież wie, że będziemy wszyscy tęsknić. Tej, która umyła nam perfekcyjnie wszystkie okna dzisiaj, tak że wreszcie dostrzegliśmy po latach zaniedbań, że to to ma szyby. Werze, Ewce, Zośce, Natalii, Kaśce,Monice i Leszkowi, którzy pomimo swoich spraw pomagali nam w remoncie. Malowali, pacykowali, mimo że byli zmęczeni po własnej pracy, mimo że mogli robić milion innych rzeczy w weekend albo remontować swoje mieszkanie jak robi to Zosia. Monice, której oddaliśmy chyba połowę sentymentalnych rzeczy, ważnych dla nas ( no bo kto ma mojego bloga sprzed internetu?:D) bo ufamy jej na tyle i wiemy, że ona to doceni.  Monice znów i Leszkowi, którzy odwiozą nas na lotnisko, którzy zakomunikowali nam to, nie chcąc słyszeć słowa sprzeciwu.
Jak my im wszystkim podziękujemy? Wszystkim razem, każdemu z osobna? Czasem mam wrażenie, że tylko dzięki tym ludziom nie załamaliśmy się gdy było naprawdę źle i oboje, sfrustrowani, ciskaliśmy w siebie gromy. Bo oni nam pomogli. Byli przy nas. Bliżej lub dalej, ale zrobili dla nas tak wiele...Wierzyli, ba, nadal w nas wierzą. Chciałabym spakować ich wszystkich do plecaka i zabrać ze sobą na Islandię. Nie wiem, czy wiedzą, jak bardzo bym chciała. Ale wybraliśmy. Jedziemy, we dwoje. Ale cholera, obiecuję, że jak tylko dam radę, zorganizuję im najlepsze islandzkie wakacje, jakie są możliwe. Cholera, obiecuję.

Jak ja im wszystkim podziękuję. Tym, którzy nas wspierają. Tym, których znam przez całe lata albo tym, których znam krócej, jak Monika, ale których znam jakby to całe lata minęły. A przynajmniej, takie odnoszę wrażenie.
Tak. Ludzie są ważni. Ci, którzy są tak blisko i którzy cię nie zawodzą. Są jak rodzina ( rodzina głupich dup, co nie?) którą samemu się wybrało. I to jest ważniejsze, niż jakiekolwiek więzy krwi.
Jeśli coś mi się w życiu udało, to ludzie, których mam dookoła siebie. Mój mąż i moi przyjaciele. Tak, dzięki nim wiem, że zawsze się uda. Może w innym wypadku też udało by się spełniać marzenia...ale byłoby o wiele ciężej. Tego jestem pewna.
Przyjaciele. Magiczne słowo, w które tak wielu nie wierzy. Słowo, którego ja mogę użyć naprawdę i bez zwątpienia. Coś pięknego.

Zresztą, my spełniamy swoje marzenia...i mam nadzieje, że i wszyscy oni będą spełniać swoje. Jednak w razie czego plan wielkiej komuny jest jak najbardziej aktualny. Nawet mój mąż się co do niego realnie przekonał. Poważnie.

W sobotę, gdy skończymy tę piekielną zabawę z mieszkaniem urządzamy wielką imprezę nad Wartą. Pożegnalną. Ostatnią taką. To przecież my tak często organizowaliśmy wielkie imprezy. Będę pić z tymi najbliższymi, ale i trochę dalszymi. Bez paru tych, którzy są dla mnie ogromnie ważni, ale niestety, mieli już wcześniejj inne plany. Z tymi których kocham miłością długą i wytrwałą i z tymi, którzy są dla mnie jak to wiosenne zakochanie, już zaiskrzyło ale jeszcze nie zdążyło wyryć się tak głęboko w sercu ale też jest tak ważne i...
Jestem pewna, że się popłaczę. Ale wiecie ci? Tym razem nie będzie mi wstyd. Ani trochę.



Zatapiam moje palce w piasku
Ocean wygląda jak tysiące diamentów
Pokrywających niebieski dywan
Opieram się wiatrowi
Pozornie jestem lekki jak piórko
I w tym momencie jestem szczęśliwy

Chciałbym, żebyś tu była.