środa, 12 września 2018

O islandzkim skarbie narodowym, czyli parę faktów o baranach.


-Czy macie jakieś wegańskie dania?- zapytała wczoraj jedna z klientek naszej restauracji na lotnisku. Cóż. Islamndczycy nie słyną z dań wegetariańskich ani tym bardziej wegańskich. Co więcej. Bycie "wege" uważają za lekkie, nieszkodliwe wariactwo, do którego podchodzą z pewną humorystyczną rezerwą.
Wymieniłyśmy szerokąopcję dań wegańskich. Aż dwie pozycje. Sałatka i jakieś warzywne kulki pieczone przez naszego hinduskiego kucharza. Całkiem nieźle jak na Islandię, jeśli mam być szczera. Ale dziewczyna, ucho pochodząca z USA albo Kanady nie wyglądała na przekonaną. Przechadzała się, spoglądała na to, co mamy w ofercie.
-A ta baranina....to na pewno owce z Islandii?
-Tak.
-To poproszę.
Widziałam szok na twarzy koleżanki. Sama w pierwszym momencie nie zrozumiałam ale po chwili do mnie dotarło. Jeśli to owca islandzka, to zje ją nawet pewien rodzaj weganina. I absolutnie nie kłóci się to z przekonaniami.
Wydaje się absurdalne? Ale wcale takim nie jest. Isladczycy kochają swoje owce. I te owce są naprawdę najszczęśliwszymi owcami na świecie.
Sama byłam wegetarianką wiele lat temu i w całej ideii nie chodziło mi o kwintesencję, czyli zabijanie zwierząt w celu spożycia- chodziło mi raczej o cały przemysł, to jak zwierzęta cierpią przez całe życie w hodowlach. Jak zamykane są w klatkach, jaki wielki stres przeżywają. Jak są po prostu towarem, a nie żywymi istotami. To jest bardziej przerażające, niż sam fakt zabicia zwierzęcia, który wydaje mi się naturalny, wrodzony. Może to dziwne podejście ale w dyskusjach z wieloma wegetarianami nieraz słyszałam właśnie głównie argumenty dotyczące hodowli, jakoby niejedzenie mięsa było sprzeciwem wymierzonym w ich istnienie, a nie w sam fakt bycia istotą wszystkożerną, jaką jest człowiek. Bo temu jednak trudno zaprzeczyć. Mówię tu o pewnego rodzaju dojrzalszym, przemyślanym wegetarianiźmie niż tym mówiącym tylko "to zwierzę to czyjaś matka". Matki umierają na całym świecie, w każdym gatunku, zabijane przez drapieżniki albo w wypadkach samochodowych.
Niemniej, żyjąc na Islandii rozumiem, dlaczego wegetariaznim tutaj to łagodne wariactwo, do którego podchodzi się z rezerwą. W końcu tradycyjnie je się głównie baraninę i jagnięcinę. Ewentualnie źrebninę ( tak, jedzą tu małe koniki) i walenie, od jakiegoś czasu ryby i owoce morza- możę wydaje się dziwne, ale rybołóstwo na Islandii nie jest tradycyjną formą zdobywania pożywienia- popularne zrobiło się tu dopiero w XX wieku. Od wielu lat spożywa się więcej wołowiny ( islandzkiej, rzecz jasna!) i drobiu, ale nadal, najpopularniejszym mięsem jest tu tzw lamb, czyli jagnięcina. Dodaje się ją nawet do parówek. Najwięcej szynek w "islandzkiej biedronce" jest zrobionych z owiec. Kilogram piersi z kurczaka jest w tej samej cenie co barani udziec.



Islandia nie istnieje bez owiec. To proste stwierdzenie, które w pełni oddaje ducha tej wyspy. Bo owce są wszędzie, są najczęstszą przyczynąwypadków drogowych, pisze się o nich tradycyjne poematy, nosi się zwetry z ich wełny. Są wrośnięte w islandzką kulturę bardziej niż ludzie, choć to oni je tutaj sprowadzili. Ale...ludzie na tej nieprzyjaznej wyspie na pewno, przez wieki, od kiedy osiedlono się w śedniowieczu, na pewno by bez nich nie przetrwali. To, jak ważne są dla Isladczyków definiuje nawet język. Staroislandzkie słowo fe oznaczło jednocześnie owce i...pieniądze. Kto miał owce, ten był bogaty. Najprostszy wyznacznik tego niegdyś prostego, silnego ludu.
Owce zostały sprowadzone na Islandię około 1100 lat temu, przez Wikingów. Podobnie jak ludzie, izolowane od obcych wpływów, stały się unikatowe. Może nawet bardziej. Nigdy nie krzyżowane z żadną inn a rasą, pozostały niezmienne od IX wieku.
Kto widział polskie czy angielskie owce, rozliczne rasy w zoo dla dzieci, widząc islandzką owcę w jakiś sposób zauważy jej inność, odrębność. Mieszkańczy wyspy doskonale zdają sobie sprawę z inności swoich skarbów, dlatego żadna owca, pochodząca z kontynentu nie ma prawa pojawić się na Islandii. Co więcej, gdy islandzka owca zostanie wysłana "za granicę", czy może raczej za ocean...nie ma prawa powrotu. Bo co, jeśli zaszalała w jakiejś innejh hodowli i przez to sprowadzi do swojego stada jakiegoś obcego genetycznie przybysza? Tak oto dba się o odrębność owiec.



Co więcej, nie wszystkie owce na Islandii są takie same. W każdym owczym stadzie istnieje pewna "owca- lider". Ma nawet specjalną nazwę w języku islandzkim, mianowicie- forystufe.
Forystufe jest pewnego rodzaju przewodnikiem, najbardziej hardą owcą z hadrych owiec smaganych wiatrem i żywiących się niezwykle pachnącymi ziołami. Nadal, nie jest to obca rasa, ale badania naukowe udowodniły, że owca- lider różni się trochę genetycznie od pozostałego stadka. I widać to na pierwszy rzut oka. Najczęściej owce te są opisywane jako "długonogie, chude, sprawne i elastyczne barany z ogromnymi, inteligentnymi oczami". Są trochę większe od "regularnego stadka", mają naprawdę lekki i szybki sposób poruszania, a ich runo jest zazwyczaj ciemniejsze. Forystufe jest z reguły największym skarbem w stadzie każdego islandczyka i to najczęściej ten osobnik jest przedstawiany na słynnych konkursach na najbardziej wartościową owcę w wiosce/ regionie/ na Islandii. Prawdopodobnie to dzięki przewodnikom, wyjątkowo inteligentnym ( intelekt liderów jest opisywany nawet w islandzkich sagach) islandzkie owce udowodniły w 2012 roku, jaką są twardą i unikatową rasą.
Mianowicie, w 2012 roku cała Islandia pogrązyła się w żałobie. Na północy o wiele wcześniej niż przewidywano spadł śnieg. Islandzkie owce na zimę zapędzane są do zagród, latem hasają beztrosko dosłownie wszędzie ale...w 2012 roku zima zaskoczyła pasterzy jak u nas kierowców. Stada zostały przysypane śniegiem. Wszyscy myślieli że ten skarb został stracony. Jednak...po 45 dniach wszyscy zostali zaskoczeni, gdy owce jak gdyby nigdy nic wyszły spod śniegu. Przetrwały. Nie wszystkie, ale znaczna większość. Można sobie wyobrazić, jacy szczęśliwi tego dnia byli Islandczycy. Można się domyślić, że oto znaleźli po raz kolejny potwierdzenie, jak bardzo ich dziedzictwo narodowe jest niezwykłe.



Bo owce można nazwać dziedzictwem narodowym. Islandia owcami stoi i widać też wszędzie sotjące owce. Może nie w Keflaviku, gdzie mieszkam czy Reykjaviku- ale wystarczy pojechać 20-30 km za stolicę i trzeba być o wiele ostrożniejszym na drodze. Bo w każdym momencie może na niej pojawić się owca, czy raczej ministadko trzech sztuk, bo najczęściej porwadzają się trójkami. O ile na południu, najchętniej odwiedzanym przez turystów nie ma ich aż tak dużo to, to wystarczy wybrać się na północ. Owce są dosłownie wszędzie. Na szczytach gór i klifach. W pobliżu gorących źródeł. Śpiące na nagrzanym asfalcie. Śpiące na brzegu oceanu. Pasące się na dachach domów porośniętych trawą. Wszędzie, wszędzie owce, biegające swobodnie i wesoło.
Myślę, że islandzkie owce są szczęśliwsze od wielu ludzi w innych krajach. I żyje się im o wiele lepiej. A nawet gdy idą pod nóż...cóż. Nie dzieje się to "przemysłowo" i każdy pasterz docenia poświęcenie swojej owcy. Nie, nie przesadzam. Świetnie stosunek hodowców do owiec opisuje film "Barany, islandzka opowieść". Widziałam go parę miesięcy przed ywjazdem tutaj i...sądziłam, że jest w jakiś sposób przejaskrawiony. Po paru miesiącach pobytu na Islandii z ręką na sercu mogę powiedzieć- nie, nie jest. To obraz pokazujący prawdziwy stosunek ludzi do zwierząt, z którymi żyją i z którymi jakoś się utożsamiają. I uważam...że to piękna więź.





A jeśli chodzi o smak? Bo przecież to chyba zasadnicza sprawa, jeśli chodzi o islandzkie owce. Po coś się je hoduje. I nawet jeśli pasterze mają ze swoimi owcami iście mistyczną więź, w końcu trafimy do sedna.
Wiem, że wielu ludzi w Polsce nie przepada za baraniną. Mówią, że to mięso śmierdzące, "spocone" przez wełnę, twarde...
Cóż. Nie islandzka baranina. Uznawana, nie bez kozery, za najlepszą na świecie, ma unikatowy smak. Co więcej, baranina czy jagnięcina z każdego regionu ma trochę inny smak bo, jak żartuje mój mąż, "przyprawia się za życia", jedząc dzikie zioła , charakterystyczne dla danego miejsca na wyspie. Wypasane, czy raczej puszczone samopas owce wiedzą, co dla nich najlepsze. Śpiące na plażach, żyjące bez stresu, włóczące się i czujące się z tym całkiem bezpiecznie...smakują całkiem inaczej. Sama polubiłam bararinę, a mój mąż stał się jej niekwestionowanym fanem. W pewien sposób uzależnił się od baraniny. A ja dodatkowo odkryłam nowe możliwości w kuchni i parę dni temu miałam okazję się wykazać...piekąc przez 10 godzin barani, 3 kiligramowy udziec w brytfannie. Śmiałam się, że gdybym komuś przywaliła tym kawałem mięcha, to mogłabym zabić. I chyba było w tym sporo prawdy. Ale zdecydwanie....efekt końcowy był nie tyle śmiertelnie trujący, co powalający. Kto wie, może jeśli trochę tu posiedzę, jednak stanę się ekspertką od baraniego mięsa...i może nauczę się robić na drutach? Przez owce to przecież też rozrywka narodowa. Coś trzeba robić w ciemne , długie wietrzne wieczory...a zima coraz bliżej. Coraz częstsze zorze przekonują mnie o tym nieustannie.



Więc na koniec...coś nie o baranach. A o łabędziach. Bo ostatnie już odlatują i zdecydowanie mówią o tym, że koniec lata czuć nie tylko przez silniejszy wiatr i coraz dłuższe noce.



czwartek, 6 września 2018

O paru kobietach poznanych na Wyspie tak po prostu, czyli bardzo kobiecy wpis bez żadnego powodu.


To nie była miłość od pierwszego wejrzenia.
Chociaż ona spodobała mi się w jakiś sposób od razu , mimo że ja jej- niekoniecznie. Ta oryginalna uroda połączona z jakąś krnąbrnością na pierwszy rzut oka. Energia. “Charekterek”. Może to wpływ południowego temperamentu, zawartego gdzieś tam w genach? Chociaż na początku nie miałam pojęcia skąd pochodzi. Byłam pewna że jest Azjatką. Nie pomyliam się tak bardzo, jak się potem okazało. Greczynko- Tajka. Bardzo oryginalnie połączenie.
Myślałam, że jest młodsza, młodsza niż ja.Jest starsza. Zauważyłam, że wiele dziewczyn, głównie Polek, nie przepada za nią. Może dlatego, że nie jest typem, który łatwo skategoryzować. Może dlatego, że ma naprawdę oryginalną urodę i czuć od niej pewną siłę. Wiele kobiet może się tego bać. Takie miałam wrażenie obserwując wszystko z boku.
Z czasem zauważyłam, że uwielbiają ją głównie faceci. Tę lekko postrzeloną, charakterną Greczynkę. Od jednego ze znajomych usłyszałam, że wnosi na to lotnisko wiele życia. Ubarwia. Zaczęłam jakoś uważniej na nią patrzeć. I może miałyśmy więcej okazji żeby porozmawiać, nawet przelotnie. W końcu zapamiętała moje imię i przestało ją jakoś drażnić to, że jestem głośna.

Jedno piwo z większą grupą znajomych z lotniska, z którymi pracujemy w naszym ulubionym barze. Jedno spotkanie, kolejne i tak jakoś... z czasem zaczęłyśmy więcej rozmawiać. Dowiedziałam się o niej o wiele więcej. O jej ciekawym życiu. Dość szalonym, momentami aż nadmiernie wirującym przed oczami. Z czasem, w ciągu paru miesięcy ja i mój mąż zostaliśmy w jakiś sposób jej "ulubioną parą", crazy couple, jak mawia. A ja zostałam jej "baby", jak zawsze do mnie mówi. Jej dziewczyną, jak nieraz się śmiejemy.
Kocha koty, jest wegetarianką i tęskni za miłością swojego życia, z którą nie może być w tym momencie razem. Płacze rozdzierająco po śmierci 20 letniego kota jej babci, która jest trochę jak wieddźma. Ona chyba ma to po niej. Śmieszy ją niezmiernie polski język. Ma trochę problemów, ale jakoś z nimi żyje. Uwielbia się przytulać i nie przeszkadza jej, kiedy śmierdzę w pracy olejem od frytek i jestem cała w mące, chociaż ona nie pracuje w kuchni. Ma cudowny wyraz twarzy, kiedy po wypiciu całej butelki wina robi mi profesjonalny makijaż, widzę zachwyt w jej ciemnych oczach, które śmieją się jak oczy dziecka przy rozpakowywaniu prezentów, kiedy maże mi tymi pędzlami po twarzy. Bo marzyło się jej od początku, żeby mnie pomalować. Dlaczego? Tego nie zrozumiem.
Dla żadnej z nas angielski nie jest pierwszym językiem. Dla niej jest trochę bardziej "jej", bo mieszkała w USA przez spory kawałek czasu. Ja kaleczę go mocno, nadal, choć coraz mniej. Ale to nie przeszkadza rozmawiać nam nieraz o głupotach, a nieraz o naprawdę poważnych sprawach. To nie przeszkadza w tym, by nieraz pocieszyć. Bo ponoć wystarczy przytulić. To nie przeszkadza temu, żeby napełniać się wzajemnie energią. Tą kobiecą energią. Bo okazuje się, że jednak....kobieta na kobietę zadziała inaczej, niż mężczyzna. Okazuje się, że tak, nawet ja, momentami pozornie męska, a tylko w środku kobieca i matczyna, potrzebuję tego kobiecego kręgu. I potrzebuję "swojej dziewcyzny"...tak jak i ona potrzebuje chyba mnie. Żeby czasem porozmawiać. Wypić coś razem. Powiedzieć do siebie "baby". Nic wielkiego. Obie przecież zostawiłyśmy swoje kobiety w innych krajach. Matki, babki...przyjaciółki. Obie tęsknimy.

***

Poznałam ją w jednym z pierwszych tygodni. Zanim ona zaczęła pracę w tym samym miejscu co my, w momencie kiedy dopiero co stawialiśmy pierwsze kroki. Od razu mi się spodobała. Inteligentne spojrzenie. Cięty żart. Naprawdę ładna buzia.
Z nią mogę rozmawiać w tym samym języku. I jak się okazuję, mogę z nią rozmawiać godzinami. Od samego początku nie było z tym najmniejszego problemu. To z nią spędziłam jeden z najprzyjmniejszych dni na Islandii. "Nasza randka", jak się śmiejemy. Randka, którą musimy kiedyś powtórzyć ale jakoś...nie ma okazji. Ale to był naprawdę piękny, powolny, kobiecy dzień. Kiedy mój mąż był na dodatkowym dniu w pracy, nasz wspólny przyjaciel był zajęty mistrzostawmi świata, a my miałyśmy czas po prostu dla siebie. Nie musiałam jej znać długo, żeby poczuć się jak z kimś, kogo znam latami. Siedząc w kawiarnianym "ogródeczku", na zewnątrz, bo to był prawdziwie piękny, ciepły dzień na Islandii. Chyba pierwszy taki w lipcu. Bo tak, to było w lipcu. Mogłyśmy po prostu pójść po zakupy. przy okazji zahaczając o kawiarnię. Usiąść potem nad oceanem i wypić razem piwo, nieśpiesznie. Rozmawiając o mniej i bardziej ważnych rzeczach. Głębokich i płytkich. Mogąc razem po prostu milczeć.
Tak, to był piękny, ciepły, kobiecy dzień. Taki, jakiego czasem potrzebuję.
Czasem mam wrażenie, że to ona, niewiele młodsza ode mnie, a czasem bardziej świadoma, czasem bardziej zagubiona niż ja równoważy tę całą męskość w moim otoczeniu. Bo przecież mieszkam teraz z dwoma samcami, moim mężem i drugim mężczyzną o tym samym imieniu. Myślałam, że będę mieszkać jeszcze i z nią, ale przez pewne sytuacje, emocje, zdarzenia, wyszło inaczej. Nie mieszkamy razem, ale nadal się widujemy. Rzadziej, ale jednak. Bałam się w pewnym momencie że to wszystko się rozpadnie ale jednak...jest. Obecna. I czasem swym głośnym śmiechem równoważy ironiczne komentarze moich mężczyzn o tym samym imieniu. Czasem sądzę, że w czwórkę bylibyśmy idealni ale wyszło trochę inaczej.
W pewien sposób czasem myślę że w tym świecie jakoś ona jest idealną kompanką i paradoskalnie, czasem przez to bardziej tęsknię za tymi kobietami, które zostawiłam za oceanem, z którymi chciałabym pójść do kawiarni, posiedzieć nad jeziorem z piwem. Tęsknię za tamtymi, ale tu mam ją. I mam nadzieję, że cokolwiek się nie stanie, będę mogła pójść z nią jeszcze na randkę. Rozmawiać nieśpiesznie o książkach, społeczeństwie i pierdołach.
W jakiś sposób to ten rodzaj czułości, który pojawia się od razu. Wobec unikatowej energii i tego jednego głośnego śmiechu. Tak, cieszę się, że znalazłam i ją.


***
Znam ją krótko. Miesiąc. Co to miesiąc, wobec cały lat znajomości? Ale od razu między nami zaiskrzyło. Może to podobne wibracje choć...na jakiej płaszczyźnie?
Jest śliczna i ogląda się za nią pół lotniska. Ma naprawdę czarujący uśmiech i potrafi zagadać każdego. Bywa bardzo otwarta, potrafi każdego zagadać. Ale przy tym wszystkim jest niezmiernie wrażliwa. Czasem nie ma wręcz skóry. Nadwrażliwa, jak mówi jeden z mężczyzn, który pracuje razem z nami w kuchni. ten z którym się kłóci. Ale może kłócą się dlatego, że mówią w jednym języku? Nie rozumiem tych awantur i nie mogę się nawet wtrącić ale...i tak bym tego nie zrobiła. Lubię ich oboje.
Ona kojarzy mi się z kotem. Wdzięczną kotką, która kładzie się na kolanach i każe się głaskać, kiedy ma ochotę. Tak, to chyba dobre porównanie. Naprawdę jest taka. A ja...przecież ja uwielbiam koty.
Lubię spędzać z nią wieczory. Do tej pory zawsze byliśmy we trójkę, ja, ona i nasz Bułgar. Jednak teraz on wrócił do kraju na miesiąc, a my zostałyśmy same. I jesteśmy jakby bliżej. Rozmawiamy coraz więcej. Coraz poważniej. Dzisja przez pewne moje opowieści aż uroniła łzę. Nie bałam się powiedzieć jej, dlaczego już nie maluję. Albo za kim tak naprawdę tęsknię...w całkiem inny sposób, niż tęsknię za ludźmi, którzy nadal są obecni w moim życiu, ale po prostu nie są na wyciągnięcie ręki. Rozmawiamy ze sobą i widzimy coraz więcej wspólnych punktów, które mają naprawdę dobry smak.
Uwielbiam się w nią zagłębiać. W jej plany, marzenia. Czasem w jakiś sposób budzi to i we mnie nowego, jeszcze świeższego ducha. Czasem i ona z jej pędem do zwiedzania kojarzy mi się minimalnie z pewną kobietą, której chcę pokazać tej wyspę. Myślę, że by się polubiły. No bo dlaczego by nie?

***

Żyję w jednym mieszkaniu z  dwoma mężczyznami. Jednego kocham i znam od 10 już lat. Drugiego poznałam tutaj, ale już mogłabym za nim wskoczyć w ogień- uwielbiam go praktycznie jak brata. I wiem, że gdyby teraz odszedł jakoś, to strasznie bym za nim tęskniła. Ale...nie o nim miałam. Miało być o kobietach.
W teorii zawsze lepiej dogadywałam się z facetami. Kiedyś zresztą o tym pisałam. Ale...ostatecznie, w moim życiu najważniejsze często, finalnie, stawały się kobiety. Najważniejsze- te, które zostawiłam w Polsce i które, mam nadzieję, wszystkie po kolei ale i razem zobaczę w październiku. Może właśnie stąd to docenienie kobiecych wibracji. Bo tęsknię za  tymi najważniejszymi, z któymi mogłam się upić sama albo z Mężem i po prostu porozmawiać. Siedząc nad jeziorem albo na mojej kanapie, w tym naszym "otwartym mieszkaniu.
Ważne stają się dla mnie kobiety tutaj. Powoli. Niektóre bardziej. Inne mniej. Te bliżej i dalej. Roześmiana Królowa Hello Kitty ( naprawdę pracuję z królową tegoż dziadostwa), delikatna Chinka która chce się ze mną upić.Te trzy wyjątkowe, o któych chciałam wam powiedzieć. Niektóre wycofane, inne bardziej przebojowe. Wszystkie na swój sposób piękne.

Jesteśmy ważne dla siebie. Nawet jeśli mówimy różnymi językami, mamy różne pochodzenie. Jakiś rodzaj energii łączy nas mimo wszystko. I myślę, że nie trzeba wiele o tym mówić, bo to coś...co po prostu się czuje. Każda z was ma chyba takie poczucie nieraz. Nieraz musi do niego dojrzeć, ale gdzieś podskórnie czuje to jak przebiegjący prąd.
Myślę, że mężczyźni nieraz widzą te pewne wymiany energii, tak jak my widzimy ich , pomiędzy nimi. Wibrujący testosteron, wibrujące estrogeny. Może to cała tajemnica.
Czujemy jakoś kobiecy krąg albo odczuwamy jego brak, gdy pewnych rzeczy jeszcze nie rozumiemy.
Więc mam tylko jedną prośbę- bądźmy dla siebie dobre. Tak po prostu.
Tak jak kobiety mogą być albo... Tak jak mogą być.po prostu jak ludzie.



Na koniec najbardziej kobiecy kawałek jaki usłyszałam w ostatnich dniach. Cat kocham miłością wyjątkową, niektórzy wiedzą dlaczego...ale może to będzie mój  "kobiecy sekret"?


wtorek, 4 września 2018

O tym, że kupiliśmy auto, czyli parę słów o tym, jak na Islandii stałam się materialistką. Choć może nie do końca.

Nigdy nie byłam materialistką. Zresztą, samo to słowo kojarzyło mi się od czasów młodości bardzo pejoratywnie. I nie chodzi mi bynajmniej o znaczenie tego słowa w ramach teroii filozoficznych czy w fizyce, a o znaczenie potoczne.
Kierowanie się w życiu korzyściami materialnymi? Pff! Profani. W życiu chodzi przecież o coś więcej! O doznania, wielkie idee, emocje, przecież źródłem wszystkiego jest miłość a jej nie kupimy! Rzeczy? Pieniądze? To coś, co przemija.

Być może jako nastlolatka zbyt mocno zaczytywałąm się Fight Clubem, w którym przeraziła mnie wizja "posiadania mnie przez rzeczy, które to ja powinnam posiadać". Być może czytałam zawsze po prostu za dużo książek, w któych milionerzy byli tak naprawdę nieszczęśnikami i w których na Wichrowym Wzgórzu biedny Heathcliff wcale nie znalazł ukojenia gdy dorobił się fortuny.
Inna sprawa- zawsze była, biedna. Nie ukrywajmy, nie pochodzę z bogatej rodziny. Wręcz przeciwnie. Życie z renty matki w małym miasteczku, do tego ojciec przepijający ostatnie gorsze i stale zaciągający gdzieś długi. To nie mogło się udać. Nie mogłam być bogatą księżniczką. Nigdy, od dziecka, nie kupowałam w sklepach drogich ubrań, butów i torebek. Do dzisiaj, gdy mam wydać spore pieniądze na ubrania, które nie są jakoś funkcjonalne, jak te w góry, które nie są po prostu praktyczne, bolą mnie aż zęby. I ostatecznie wybiorę się do second handu. Inna sprawa, że przez to też nigdy nie nauczyłam się szacunku do rzeczy. Szacunek do ludzi mama wpoiła mi swoją postawą bardzo ładno. Rzeczy niszczę z szybkością zatrważającą. Nawet głupie buty, inni mogą chodzić w nich latami, mi po pół roku pękają podeszwy. Jak to robię? To tajemnica, zagadka, której za łątwo nie rozwiązałby nawet i sam Sherlock. Mi się do tej pory nie udało.

Był nawet okres. kiedy jako nastolatka szyciłam się swoją biedą. Z braku telefonu uczyniłam ideę. Z braku firmowych ciuchów uczyniłam ideę. W końcu zawsze podrygiwał we mnie ten duch punka- anarchisty. Anarchia wyrasta w biedzie, nawet ta nastoletnia i podwórkowa. A przynajmniej, jest jednym z jej powodów.
Z wiekiem wcale z tego nie wyrosłam. Nadal nie przywiązuję się do rzeczy. I o ile jeszcze parę miesięcy temu potrafiłam przywiązać się do książek, jedynej rzeczy, która materialnie była dla mnie cenna ( może dlatego, że ostatecznie chodzi o zawartośc?) tak i książki stały się dla mnie duchami. Zmieniłam setki tomów na czytnik e-booków i czytanie w formie elektronicznej. Bo to, gdy żyje się za granicą, nie ma się swojego domu...jest po prostu praktyczniejsze.
Z wiekiem nie wyrosłam ze swojego jakiegoś buntu wobec materializmu, a wręcz przeciwnie, jeszcze się w nim utwierdziłam, pracując choćby w domu opieki. Gdy ludzie umierali...co po nich zostawało? Garstka rzeczy. Dosłownie garstka, bo nie żyli już we własnych domach. Uzmysłowiłam sobie, jak bardzo rzeczy są kruche. Tak samo jak życia. I jeśli nie mam zamiaru mieć dzieci, jeśli nie mam komu tego przekazać...to tym bardziej, na co mi rzeczy? Tylko to, co potrzebne tu i teraz. Parę ubrań, ulubiony kubek, trochę rzeczy do gotowania w wynajmowanym domu. Coraz bardziej odrzucała mnie idea gromadzenia rzeczy. To, że dają złudne poczucie bezpieczeństwa, koją strach przed przemijaniem wydawało mi się- i nadal wydaje- najokropniejszym z kłamstw. Wszyscy umrzemy, więc po co nam bogactwa? To w jakiś sposób sprawia, że czuję się wolna i pozwalam sobie więcej doznawać. Nie chcę być niewolnikiem rzeczy.
Ale czy można pozbyć się wszystkiego?

Właściwie, pozbyliśmy się wszystkiego, zmieniając swoje życie. Być może, gdybyśmy byli bardziej przywiązani do rzeczy, albo przyświecała by nam idea wicia gniazda, nie byłoby tak łatwo spakować do dwóch plecaków całego swojego życia i przyjechać na tę Wyspę Wiatrów. Oddałam najbliższym ludziom nawet swoje książki. Rozdałam co mogłam, resztę wyrzuciłam. Naprawdę zaraziłam męża ideą "nic nie potrzebuję" tej wiosny. I spakowaliśmy wszystko, całe życie w dwa podróżne plecaki. W jakiś sposób, czułam się dumna z tego faktu. Do dzisiaj się czuję.
Wyzerowany materialny system. Może przy okazji, wyzerowało się parę innych spraw. Nic nie mam...ale może dlatego jestem wolny.

A wczoraj kupiliśmy samochód.
Jak to? Samochód? Siedzimy tu 4 miesiące i kupiliśmy auto?
Zresztą, parę tygodni temu wynajęliśmy mieszkanie. Nie mieszkamy już w "akademiku", na małej przestrzeni, a na 80 metrach razem z jednym kumplem, który ma na imię tak samo jak mój mąż i jest współlokatorem idealnym. Co więcej, myślimy o kupnie domu.
Ale...ale jak to? Czy to się nie kłóci z moim "nie wicem gniazda"?

Cóż. Momentami mam takie wrażenie. Ale...z wiekiem przestałam być tylko odrzucającym wszystko punkiem. Niektóre rzeczy ma się, bo na to wskazuje rozsądek. Praktycyzm. Kupisz dobre raki w góry, żeby nie zginąć. Kupisz tu terenowe auto ( bo jednak, kupiliśmy porządne, terenowe auto) żeby móc zwiedzać. Budować wspomnienia.
Bo rzeczy materialne nie są złem, jeśli nie są celem same w sobie. Jeśli są "po coś". Z wiekiem zrozumiałam, że jednak nie da się żyć bez pieniędzy, jeśli nie jest się siedemnastoletnią squaterką, która może zapłakana wrócić do mamy. Czegoś tam jednaj potrzebujemy. Tylko pieniądze nie mogą być celem same w sobie.
Gromadzenie oszczędności na siłę kojarzy mi się nadal ze smokiem, który śpi na złocie, ale nigdy nie jest szczęśliwy. Ze starcem z Opowieści wigilijnej. Nie, do tego nie chcę doprowadzić.

Ale przyjechałam na Wyspę. A Islandia trochę zmienia też podejście do spraw materialnych. Jakim cudem?
Nagle, pierwszy raz w życiu....mamy pieniądze. Bo na Islandii żyje się trochę inaczej niż w Polsce.
Nie oszukujmy się, oboje zarabiamy najniższą krajową póki co, póki byliśmy zatrudniani przez agencję ( tu też następuje trochę zmian, ale o tym kiedy indziej). A po trzech miesiącach już mogliśmy wynająć mieszkanie ( chociaż z mieszkaniami jest tu problem) i po 4 mogliśmy kupić naprawdę dobre auto. W międzyczasie byliśmy też w Londynie, gdzie mój mąż kupił świetnego laptopa ( gamingowego, jednak jest graczem), a ja kupiłam czytnik do książek. Wszystko w jakimś celu, a wspomnień z Londynu nie zabierze nam nikt ( chociaż stwierdzam, że to paskudne miejsce na ziemii, to jednak byłam tam w najlepszym towarzystwie). Myślimy o kupnie mieszkania a nawet domu. A w marcu mamy lecieć na Filipiny.
Co tu się odpierdala?
Zarabiamy najniższą krajową ale...to nie działa tak jak w Polsce. Z jednej pensji można normalnie...żyć. Nie walczyć o przetrwanie, a żyć. Opłacić spokojnie rachunki, odłożyć troszkę i jeszcze jechać na wakacje. Może nie 8 razy w roku czy też lecieć co weekend do Alicante albo Barcelony jak Islandczycy- snoby, jak mówił o bogatych Islandczykach mój ulubiony, nastolatek z którym pracowałam i który z dziada pradziada jest Islandczykiem ale...nadal stać cię po prostu na życie. Na wychowywanie dzieci.

Na Islandii żyje 320 tysięcy ludzi, w przybliżeniu. Jest też coraz więcej imigrantów ( 12 tys Polaków, pełno Filipińczyków) których, o dziwo, Islandczycy szanują. Bo w ogóle Islandczycy są w większości bardzo miłymi ludźmi, choć na początku ze sporym dystansem i lekkim przerażeniem wobec inności. Przywykli do swojej izolacji. Ale to temat też na innego posta.
Przechodząc do meritum, po 4 miesiącach bycia na Islandii, bycia imigrantem, pracującym w gastronomii...czuję się tu nadal jak na wakacjach. Jakbym okazyjnie chodziłą do pracy. Zdecydowani, żył sobie nie wypruwam, a przy okazji zarabiam.
Na Islandii nikt nie zabija się o przetrwanie. Dlatego w pewien sposób islandzki materialim...jest inny. Oni nie przywiązują się do rzeczy, po prostu kupują to co im się podoba, to co im się przyda. A potem niekoniecznie wielce są tego niewolnikami, co widać nieraz po zaniedbanych i porzuconych domach albo po porzuconych na poboczach autach. Jedyne do czego się przywiązują to chyba swoje owce, język i wyliczanie korzeni z dokłądnością co do 12 pokolenia. Rzeczy? Rzeczy przeminą! Może ci je zabrać pierwszy lepszy sztorm, wybuch wulkanu,...ale póki je masz, to się z nich ciesz, korzystaj. Najlepiej praktycznie.
Spokojny, islandzki materializm przemawia do mnie. Ten...niekonsumpcyjny, bo Islandia nie jest krajem typowo konsumpcyjnym. Jest za mało ludzi, żeby stała się rynkiem zbytu dla wielu korporacji. Dlatego jeśli ktoś kocha kosmetyki, bycie ich testerem- to nie jest kraj dla niego. Jest tu tylko kilka sprawdzonych firm kosmetycznych. Moj ulubiony islandzki nastolatek nie wiedział o co chodzi, gdy żartowaliśmy, że ma tak piękne włosy, że mógłby być modelem firmy Schwarzkopf. Tej firmy tu nie ma. Po prostu.
Rynek nie jest zalany masą produktów, to co dobre, sprawdzone zostaje. Nikt nie zabija się o klientelę. Największy wybór jest chyba w samochodach ale...to dlatego, że są tu potrzebne. Przez pogodę. No bo jak iść do sklepu w śniegu, który pada poziom, a najbliższy sklep nie jest pod domem, ale oddalony o dobre 5 km? Dlatego przeciętny Islandczyk zmienia auta jak rękawiczki. I inwestuje w dobre, trekkingowe buty. I kupuje dużo Coli.

Podoba mi się ten spokojny islandzki materializm, może dlatego, że...po raz pierwszy w życiu mogę iść do sklepu i nie liczyć pieniędzy. Nie tak jak w Polsce, ze zmartwieniem, czy wystarczy mi do pierwszego. Zarabiając, powtórzmy, najniższą krajową. Widzę wreszcie spokój w moim mężu, który zawsze przecież jest tym, który martwi się o nasze przetrwanie, bardziej niż ja, mimo wszystko trochę nastolatka z podejściem "jakoś to będzie". Widzę, że przestał obgryzać skórki u rąk i jest odprężony. Też czuje się jak na wakacjach. Widziałam jego radość, kiedy w Londynie byliśmy w restauracji i mogliśmy zamówićwszystko to, na co mamy ochotę, a nie to, na co nas stać. Łącznie z butelką wina.
Islandia jest bardzo drogim krajem dla turystów, ale przez to, jeśli zarabiasz tutaj, żyjesz..cały świat stoi dla ciebie otworem. To jest chyba klucz. Londyn? W porządku. Filipiny? Może Ameryka Południowa? Wielu ludzi zarabia tu na swoje marzenia, a wielu...zostaje. Bo ten spokojny materializm przyćmiewa walkę o przetrwanie w innych częściach śiata.
Choć może tak naprawdę to nie materializm. Może to złe słowo. Bo tak naprawdę, nue przywiązujesz się tu do rzeczy. nie skupiasz się na nich/...bo nie musisz. Nie walczysz o przetrwanie. Po prostu żyjesz. tym powolnym, leniwym rytmem z wiatrem wyjącym za oknem. I może dzięki temu możesz skupić się na rzeczach ważnych. Może dlatego Islandczycy mają duże rodziny, Islandki rodzą przeciętnie około 3 dzieci. Bo co najważniejsze...mają też czas, żeby zjeść z nimi śniadanie. Nawet my, imigranci, przeisąkamy tym stylem życia i w trójkę siadamy sobie rano do stołu, ja, mój mąż i nasz współlokator. Spokojnie pijemy herbatę albo kawę, zaczynając dzień. Głaszcząc kota i patrząc na lejący za oknem deszcz. Na ten deszcz patrzy się jednak z jakąś pogodą ducha.

Możemy planować. Kolejne podróże, doznania. Mogliśmy kupić auto, które będzie nam potrzebne zimą, gdy nie będzie jak dojechać do pracy niczym, co nie ma napędu na 4 koła. Dzięki któremu wjedziemy na Interior, który przecież mi się tak marzy. Auto nie jest tu wartością samą w sobie. Auto ma wartość, bo pozwala na więcej. Na niezależność.
Pieniądze nie są wartością samą w sobie. Wartość mają, gdy kupujesz bilety lotnicze do różnych zakątków świata. Inwestujesz w doznania. O to przecież chodzi.

A dom? Nie wiem, czy chcę zostać na Islandii do końca życia, chociaż coraz bardziej się do tego przekonuję. Pierwsza zima wszystko zweryfikuje, przecież dopiero potem na wierzch wyjdą pewne tęsknoty...więc dlaczego chemy kupić dom?
Cóż. W Polsce kredyt na dom kojarzył się z łańcuchem. Uwięzieniem. 40 lat smyczy i ciułania każdego grosza. Zdecydowanie, nie przemawiało to do mnie, ani nawet do mojego męża. Tutaj...dom możemy kupić w ciągu 7-10 lat. Mając nadal czas i pieniądze na inwestowanie we wspomnienia. Możemy kupić dom, spłacić go w ciągu 10 lat i...nawet potem wynajmować. Żyć na tym świecie za pieniądze z wynajmu na Islandii? Brzmi całkiem nieźle, nawet jeśli Islandia by nam się znudziła, prawda?
Ale ta wyspa chyba tak szybko mi się nie znudzi. Przez swoje piękno, spokój odnajdowany w jej szaleństwach. Przez lawę. Ogień i lód. Im bardziej jąodkrywam, tym bardziej czuję że jest...moja.
Może rzeczywiście ma szansę stać się jednym z moich domów. Nawet dosłownie.
Nieśmiało myślimy więc o kupnie domu. Bo kto wie. Może wtedy zbudujemy gniazdo nie tylko dla siebie, ale dla kilku innych osób, które póki co walczą o przetrwanie dalej, w trochę innym świecie, w którym może jest więcej słońca...ale mniej ukojenia?
Kto wie. Możę dlatego właśnie myślimy o tym tak jaskrawo w ostatnim czasie.
Wyciąć niektórych w wycinanki życia, z tamtej mapy i wkleić ich na Wyspę...kto wie.

I możę ktoś uzna, że wyrosłam z punka, idei i stałam się materialistką. Ale...z takim materializmem jest mi zdecydowanie dobrze. I nie mogę się doczekać pierwszej prawdziwej wycieczki po islandzkich bezdrożach naszym nowym autem.




Bo może też to kolejny etap, w którym dorosłam.
Żyję blisko oceanu, wpatruję się w kraby z butelką nie rumu, a ginu, bo wolę gin.
I nie muszę czekać, aż mnie obejmie. Nie tylko moja miłość. Ale i...życie.

sobota, 1 września 2018

O paradoksie historii miłosnych nadmierne gdybanie.

Znasz przecież wiele takich historii.  I zawsze to zupełnie inaczej, gdy w nich uczestniczysz. Zupełnie inaczej, gdy stoisz z boku.
Jest inaczej, gdy sama jesteś aktorką na tej scenie. Inaczej gdy biernym widzem. Inaczej. gdy to całkowita retrospekcja, widma majaczące gdzieś w oddali, ale nadal żywe. Istne Dziady wołające echa dawnego szczęścia i bólu.

Każda z tych historii miłosnych jest w jakiś sposób taka sama. Każda jest wyjątkowa. Jak te wszystkie scenariusze pisane przez życie- gdzieś już wcześniej pojawił się ten pomysł. Postać tragiczna. Hamletowska egzaltacja. Rozpacz Romea który stracił Julię. Zazdrość Otella. Zdrada Desdemony. Poskromienie Katarzyny. Letnie miłości Hermii i Lizandra, krótsze niż sen nocy letniej, ale jakże intensywne. Demoniczność i manipulacje godne Lady Makbet, która, ostatecznie...też przecież kochała.
Oni wszyscy kochali.
My wszyscy kochamy. Kochaliśmy. Chcieliśmy kochać, nawet jeśli dopiero z czasem odkryliśmy, że to nie dla nas, to jednak, gdzieś tam kiedyś, po drodze- chcieliśmy. Otarliśmy się o to, nawet nurzając się w nadmiernej samotności, która rodzi różnego rodzaju głód.

Znasz te historie. Mieszające się wątki, które w jakiś sposób zawsze są wyjątkowe, ale przypominają coś, co już się zdarzyło. Coś, co widziały oczy. Czasem nawet coś, co samemu się odczuwało.
Znasz złamane serca. Ten ból rozłamu. Bo serce łamie się na różne sposoby, przez różne zdarzenia, różne miłości, nie tylko te z historii Romea i Julii. Ale może to fakt, większość złamanych serc znasz z otaczających cię jak w galerii obrazów. Twoje serce ma się przecież całkiem dobrze, bije miarowo, nie nosi wielkich blizn.
Czujesz się więc czasem widzem w wielkiej hali Luwru, czasem znów malarką, gdy przechodzisz do sali pełnej intensywnych barw radości i spokoju.
Ale po drodze mijasz też inne sale, inne płótna.

Miłość rozdzieloną przez śmierć znasz aż za dobrze. Tę dojrzałą miłość która nie umierała, mimo że umierały ciała. Widziałaś teżdopiero co rozkwitające uczucie, tę miłość kiełkującą jak przebiśniegi pod śniegiem, ściętą nagłym mrozem śmierci. Znasz łzy prawdzowej straty. Własne- postaci drugoplaniwej, widza- i cudze.
Znasz złamane serca przez zdrady. Znasz smutek ludzi, których uczucia po prostu się skończyły, wypaliły. Niezgodność charakterów. Problemy które zabiły namiętność i zapał. Codzienność, bywajca dla miłości bardziej mordercza niż wszelkie choroby i wypadki świata.
Znasz szczęśliwe historie, happy endy w które nieraz aż ciężko uwierzyć. W tej sali czujesz się cudownie. Widzisz na obrazach z życia czyichś dziadków żyjących ze sobą 60 lat i oddychających cicho w wieku 80 lat. Oddychają cicho, żeby wiedzieć, kiedy ten drugi zatrzyma swoje serce. Znasz tych ludzi. Znasz własny happy end, choć przecież...gdzie tu end? Znasz swoje happy tu i teraz.

Znasz cudze rozczarowania przez twoje szczęście. Znasz cudze rozczarowania przez inne nagromadzone szczęścia. Albo nieszczęścia. Niepełności. Pustki. Blizny. Rany które się nie goją.
Szarpanie emocji na smyczy, ich zrywanie. Zamykanie serca w klatce i to nie tylko tej z żeber.
Te smutne spojrzenia. Godziny rozmów. Setki historii słyszanych, gdy opowiadali je najbliżsi. W ciszu twojego pokoju, przytuleni, z cicho cieknącymi łzami po twarzy. Tyle samo zasłyszanych przypadkiem. W barach i szpitalach, mówione jakby chórem, śpiewane całkiem solo. Wszystko razem i wszystko z osobna.

Już zawsze, zawsze, będę cię kochał. 
I will always love you. 

Brzmi zupełnie inaczej. A jednak brzmi tak samo.
Inne słowa, inne języki. Zresztą, angielski nie jest pierwszym językiem dla żadnego z nas. Ani dla mnie, ani dla niego. Co za różnica? Nie musiałby mi tego mówić zresztą w żadnym z języków. Ta historia którą poznałam jest ta sama.

Mimo to zawsze, zawsze będę cię kochał
Chociaż ranisz, zabjasz słowami
I pewnie nigdy nie będzie tak samo
To nie chcę cię stracić.

I na cóż nam poezja? Na cóż nam słowa? Setki wierszy. Piosenek. Obrazów. Ostatecznie, bez słów, na twarzach wygląda to tak samo. Ten sam ból, choć każdy tak inny. Ale to samo cierpienie oplata cały świat. Niezależnie w jakim języku mówimy.

Historie słyszane w pełni w cudzym języku. Historie czytane między wierszami w tym, w którym powinnam zrozumieć najlepiej. Ale język nie ma znaczenia. Złamane serce boli tak samo niezależnie od języka którym mówimy. Kraju z którego pochidzimy, rasy, wyznania. Podobne jest to spojrzenie, ciemnych czy jasnych oczu, to nie ma znaczenia.
Podobne są historie pełne samotności. Nienasyconego głodu, który istnieje po prostu, niezależnie, czy ktoś przetrącił nas odrzuceniem wszystkie kości w naszym ciele, tak że nie można podnieść się z łóżka.

Mam nadzieję, że przez cały świat, nieustannie, przetacza się czasem taki sam grymas szczęścia. Uśmiech płynący wprost ze szczęśliwego serca. Na chwilę zapełnionej pustki. którą każdy z nas przecież nosi. Wykrzywienie twarzy w orgazmicznej przyjemności, radość miłości i pożądania jednocześnie. Grymas spełnienia chociaż w tym jednym momencie. Zresztą, wszyscy chyba chcemy w to jeszcze wierzyć. Inaczej...po co byśmy w ogóle próbowali? Trwali? Czy to nadaje nam wartość?
Ja wierzę, bo przecież sama się śmieję. Sama wykrzywiam swoją twarz.

Więc jak miała na imię?

Czasem nie powinnam pytać dalej, słysząc strzępki historii. Czasem powinnam się zatrzymać i sama siebie nienawidzę, gdy nie zahamuję w porę tego rozpędzonego pociągu. Niewinne sarny tracą życie na tych torach.
Czasem twarze stają się jeszcze smutniejsze a ja ganię siebie. Nie drąż Szopie. Nie bądź suką, nie stawaj się nią dlatego, że chcesz komuś oczyścić ranę. Nie każdy potrzebuje, byś jak dziecko wkładała w ten ropień scyrozyk i grzebała, grzebała, grzebała... Zwłaszcza. gdy wcale nie jesteś przyjacielem. Nikim bliskim, tak naprawdę, jesteś tylko chwilowym pampersem na brud bo tak wyszło, jakoś przypadkiem...
I czasem się nie powstrzymasz. Zapytasz. Twarz tężeje. Niby ból widać w twarzach tak samo...ale w każdej jest ten wyjątkowy blask. Ten blask momentu cierpienia, najjaskrawszy moment, który chciałoby się utulić. Wobec którego chciałoby się przysięgać, że będzie tak samo, kiedyś wiatr będzie tak samo wiał, chciałoby się przysięgać, wiedząc jednak, że to kłamstwa. Nigdy nie będzie tak samo. Ale czasem będzie jeszcze wspaniale. Zamiast blasku bólu pojawi się blask szczęścia i...

Tak naprawdę można w to wierzyć. Mieć nadzieję. Ale nie można przecież niczego oczekiwać. Ale czy istnieje jakakolwiek reguła?
Nawet w happy endach ranimy się słowami, codziennością, musimy nieraz walczyć. O siebie. Troszczyć wzajemnie, by ostatecznie nie rozłamać serca na pół. Bo nawet jeśli wierzymy w wieczność, wiemy, że zawsze będziemy się kochać, potrafimy gryźć się jak psy. To też jedna z reguł miłości, niezależna od języka, któym mówimy. Kochamy, ale w niektóych historiach to za mało. W innych w zupełności wystarcza.
Więc skoro wszyscy kochamy, dlaczego tak często nie potrafimy się porozumieć, w uczuciach i historiach tak podbnych, w tym samym bólu, choć innym, w dążeniu do tej samej radości?

I pada bardzo mocny deszcz
Słów które nigdy nie powinny paść. 

Znam setki historii. Miłosnych bardziej lub mniej. Pozornie tragicznych, prawdziwie prozaicznych. Czasem jestem biernym widzem, czasem aktorką drugoplanową. Czasem zdaję sobie sprawę, że przecież sama uczestniczęw jednej historii, całym swoim życiem. Cieszę się, że przypadła mi taka a nie inna rola. To prawda. Pełna spokoju i tylko chwilowych burz. Pełna radości i tylko nieznacznych łez od czasu do czasu, bo przecież jesteśmy ludźmi. Tymi, którzy są tak blisko, że nieraz trudno coś wcisnąć pomiędzy.
Bo jest tyle innych scenariuszy. Ale jeśli wiemy, że zawsze, zawsze będziemy się kochać to...czy jest inna możliwość?

Wszystkie te historie takie podobne, choć każda jest inna. To pewien paradoks, który od wieków fascynuje nas bardziej niż czarne dziury i to, czy istnieje bóg. Bo nikt z nas nie chce byc tak naprawdę bogiem. Ale każdy z nas chce kochać. Niezleżnie, jakim językiem mówi, jaki ma kolor skóry i gdzie się wychował.
Może, ostatecznie, to miłość jest bogiem.




piątek, 31 sierpnia 2018

O tym, że czekam na zimę, w której chcę zastygnąć na dobre.

Wiatr wyjący za oknem. Ciężkie, ołowiane chmury przetaczające się po miebie, które wydaje się być niezwykle blisko. Przecież tych chmur prawie można dotknąć. Coraz szybciej zapadający mrok.
Zima, którą już teraz czuje się w kościach, gdy podmuch nie tylko liże skórę, ale przenika aż do szpiku tej najtwardszej tkanki. Naprawdę nie można się uśmiechać, gdy mija się ludzi na ulicy. Zęby bolą tu nie tylko od nieudolnych prób nauki dziwnego języka.
Nic dziwnego. To przecież Islandia.

Islandia, na której kończy się lato. To krótkie i intensywne, to, którego nikt by nie nazwał latem w Polsce. Deszczowe, kapryśne. Ale momentami pełne słońca, które z wiatrem opala szybciej niż jakiekolwiek inne. Pełne śpiewu i krzyku ptaków, mew biegających po trawnikach.
Ale i ptaki już zbierają się do odlotu. Nie ma już ich gniazd na klifach. Stada gęsi i arktycznych łabędzi lądują nagle w sercu mojego małego miasteczka, które tu jest trzecim co do wielkości miastem i zaburzają leniwy, i tak pogubiony ruch uliczny.

To wszystko takie egzotyczne, a takie naturalne. Poznałam już lato i czuję jego koniec. W pierwszej zobaczonej zorzy, która wręcz wywołała łzy, bo przecież zobaczenie zorzy polarnej to kolejne spełnione marzenie. A będzie tych widoków jeszcze więcej. Też zimowych. Poznałam lato, ale coś we mnie nie możę doczekać się zimy, tej ponoć groźnej, nieprzewidywalnej, tej, w czasie któej naprawdę można zrozumieć czym jest islandzki wiatr, który potrafi przerwacać samochody, sprawia że ocean wdziera się na ląd tam gdzie wydaje się to niemożliwe, wyje nocami. Śpiewa tę pieśń, której nie usłyszy się nigdzie więcej.
Czekam. Na długą noc, mrok, który przez dwa miesiące nie jest rozświetlany jasnym światłem, co najwyżej jego szarą namiastką. Może zwariuję. A może to przyniesie mi ukojenie, takie, ktorego jeszcze nie zaznałam. Może moje niepokoje spotkają się z moją obsesyjnie wręcz spokojną naturą.

Na Islandii poznaję siebie na nowo. Drastyczne zmiany zmieniają te mniej głębokie warstwy człowieka. Rdzeń zostaje taki sam, przecież bez niego ja, to nie ja. Ale widzę, jak zmieniają mnie te 4 miesiące, mimo że w lustrze widzę dawną siebie. Dawną. Bo te miesiące w pewen sposób są jak lata. Tak, mam wrażenie że osiadł na mnie zapach oceanu i siarki, zimnych kamieni i ptasich piór. Wiatr wcale go nie rozwiewa, tylko kolejnymi smagnięciami naciera moją skórę, tak że to wszystko staje się moją części.
4 miesiące całkiem innego życia. Staję się inna, wyspa staje się moją częścią. Choć ja to ja. Wtapiam się w nią jednak jak lawa spływająca w ocean i zastygająca na wieki w swej czerni.

Czasem jednak zdaję sobie sprawę jak mało to czasu. Jak niewiele jeszcze wiem. Ilu miejsc nie widziałam. Nie dotarłam przecież do środka lądu, tej najdzikszej, ciężkiej do zdobycia części. Nie poznałam jeszcze zimy, prawdziwego wiatru i mroku. Jestem jak dziecko uczące się cały czas mowy i chodzenia.
Jestem jednak jak dziecko w nowym domu.
Czy tęsknię za tamtym?
Tak trudno mi powiedzieć. Tęsknota nie szarpie moich trzewi. Czasem to ukłucie, gdy widzi się pojedyńczą twarz, oddaloną o ponad trzy tysiące kilometrów, widzi się twarze na ekranie komuputera. można wymienić myśli za pomocą bitów i bajtów, bo przecież to jedyna możliwość. Ale to nie tęsknota szarpiąca, tylko budująca.
Coś jednak czasem wyrwie mnie bardziej z zastygania. Gdy ktoś z poprzedniego świata, poprzedniego życia mieszkał w moim domu, odkryłam, dotarło do mnie mocniej, że tęsknię za tym, co robiłam w Polsce. Tęsknię za zapachem środka dezynfekującego, krwi i ostrymi przedmiotami. Może za widokiem bólu. Może za czymś więcej, co od zawsze było mi trudno zdefiniować. Tęsknię za swoją pracą. Ukłucie, które też nie powoduje płaczu. Powoduje tworzenie planów, żeby wrócić do pracy...ale nie w Polsce. Żeby wrócić do pracy ale w tym kraju, gdzie płacze wiatr. Na mojej, już mojej wyspie.
Czasem coś wyrywa mnie z zastygania i okazuje się, że gdy żęgnasz się na lotnisku z ludzmi z poprzedniego świata, innej rzeczywistości masz na wierzchu prawie łzy. Po co? Dlaczego? Nie znamy sie aż tak dobrze. Nie znamy się latami, po prostu pracowaliśmy razem. Ale narasta ci ten skrzep w gardle, czujesz smutek nawet w opuszkach palców. Nie rozumiesz dlaczego. Może to jednak tęsknota za tamtym światem. A może to po prostu wyjątkowi ludzie. Tu też poznałaś wielu wyjątkowych, ale masz ich blisko. Szybko się przywiązujesz, Szopie., wiemy to nie od dziś, ale przecież nie do każdego po kolei. Tylko do ludzi wyjątkowych.
Najchętniej wzięłabyś więc nożyczki, wykroiła ich z innego świata, jak dziecko w przedszkolu, wycięłabyś pewnie koślawo swoją lewą ręką i przykleiła tu, na wyspę. Zmieściliby się. Wyspa jest małym pumktem, ale tylu ludzi znajduje tu dom. Tak spokojny dom, mimo zimna i deszczu.

Tak, odczuwasz braki. Ukłucia. Ale każde kolejne nie powala cię na kolana, tylko mobilizuje. Zawsze miałaś taką naturę, gdy coś próbuje cię zakopać, ty tworzysz tym drogę ucieczki. Ale tym razem czujesz w tym więcej siły. Może to woda z kranu, która płynie z lodowca, wsącza w twoje żyły jeszcze więcej chłodnego spokoju. Byleby jednak nie stracić też ciepła.
Byleby nie stracić ciepła i zimą.
Islandia stała się moim domem latem. Czy będę umiala tu dalej przetrwać? Czy oboje będziemy umieli? Nie czujemy strachu, tylko ekscytację. Czułam ją wczoraj, leżąc w łóżku z moim mężem, w jego 30 ste urodziny, gdy zasypialiśmy wtuleni w siebie, a za oknem szalała pogoda. Ta, która zwariowała zaraz po tym, gdy ludzie z tamtego świata wsiedli do samolotu.
Pogoda jest tu przecież kluczem. Nigdzie chyba nie liczy się tak, jak tutaj. To ona daje siłę i ona osłabia.

Jestem tu 4 miesiące a wszystko wskazuje na to, że zostanę jeszcze dłużej. Może na długie lata. A możę zastygnę jak lawa na zawsze?


Cudowny kawałek i teledysk polskiego artysty, mający zapach i klimat Islandii...nie tylko na teledysku. Taka trochę nowa, chwilowa milość. 

wtorek, 15 maja 2018

O ptakach uczących się latać i ludziach uczących się skakać na pociągi.

Może faktycznie, żeby nauczyć się latać, trzeba odważyć się wyskoczyć z gniazda.
Żeby zobaczyć naprawdę świat, trzeba zaryzykować. I kiedy poleci się już raz, posmakuje się nowego doznania, pełnego swobody, poczucia wolności, będzie chciało się już latać zawsze.
Tak jak ptaki.

Islandia jest dla ptaków istnym rajem. Widać to nawet zza mojego okna. Po trawniku biegają śliczne siewki złote, będące tu symbolem początku lata. Gdy rano idę na autobus, który ma mnie zawieźć do pracy, słyszę nie tylko szpaki i wróble, ale mewy i kuliki. Często tuż pod moimi nogami przelatują cudowne czarno- białe ostrygojady. Ich dzioby i nogi są tak czerwone, że zdają się być żywą, tętniczą krwią.
Nieraz to właśnie krzyk mew budzi mnie rano. Ich kłótnie albo...krakanie kurków. Tych jest tu również sporo. I to przecież kruk towarzyszył nam podczas pierwszego poranku na Islandii, w samem sercu miasta. Spotkaliśmy go idąc po nasz pierwszy islandzki chleb, tuż po świcie, kiedy siedział na latarni i najzwyczajniej w świecie jadł swój posiłek i jakby próbował się przywitać. To krucze gniazdo znaleźliśmy 5 kilometrów od naszego domu, tuż pod skalnym nawisem, to je czasem chcemy odwiedzać i sprawdzać, jak ma się nasza ulubiona krucza rodzina, żyjąca w tym innym świecie, całkiem pozbawionym drzew.

Wydawałoby się, że skoro nie ma drzew, lasów, to nie ma tu życia. Można się szalenie pomylić. Bywa go tu więcej, niż w lasach. Tylko trzeba się mu uważniej przyjrzeć. Zatrzymać na chwilę. Posłuchać.
Trzeba wyczuć ciszę. Dlatego to ptaki mają tu swój raj, nawet jeśli nie ma drzew.
Ale gdzie budują gniazda?
Wprost na ziemi. Choć tam mogą im nieraz zagrażać pojedyncze polarne lisy, które przemykają pomiędzy zaroślami.
Jednak wiele ptaków znalazło lepsze miejsca. Tuż nad brzegiem morza.
Klify, których jest w Islandii niezliczona ilość.
To dlatego żyją tutaj burzyki i wydrzyki. Niezliczone gatunki mew. Alki. Maskonury, których połowa światowej populacji gniazduje właśnie tutaj. Jest ich tyle, że Wyspiarze przez wieki jedli ich mięso ( jednak przez zainteresowanie turystów tymże produktem ma być wprowadzony zakaz polowania na te piękne ptaki). Ich zabawne, piękne postacie stały się nawet nieoficjalnym symbolem Islandii.
Nie widziałam jeszcze maskonurów, choć jest to jedno z moich marzeń, podobnie jak zobaczenie zorzy polarnej i wyskakujących ponad wodę humbaków.

Wczoraj jednak miałam okazję zobaczyć już niektóre cuda Islandii. Parująca ziemia, dymiące kratery niespełna 20 kilometrów od naszego domu? Istny cud geotermalny na półwyspie Reykjanes, północny kraniec półwyspu. Dymiący, parujący, wrzący.




Parująca ziemia, istny Mars na Błękitnej Planecie w zasięgu ręki robi wrażenie. Najcudowniejsze jednak jest, jak szybko wszystko się zmienia. Ulega przekształceniu.
Idziesz kawałek dalej i widzisz ulubioną latarnię morską Islandczyków. Góruje nad krajobrazem i możesz sobie wyobrażać tylko, jak zbudowana w 1909 roku jeszcze przez Duńczyków, uratowała wiele statków. Jak nadal rozświetla ten północny kraniec półwyspu, który jest tak niedaleko twojego domu.



Idziesz kawałek dalej i....widzisz je. Klify i brzeg morza.


Kamienie, które na zdjęciu wydają się tak małe, a które sięgają ci do kolan nieraz. Na których tak łatwo się poślizgnąć, ale po których stąpasz, by dojść tam, pod sam klif. I zobaczyć szybujące nad oceanem ptaki.



Gdy już wysmaga cię wiatr, chcesz pobiec wręcz na górę i zobaczyć, jak czują się one. Ptaki. bo z góry jest całkiem inaczej.


Stałam na klifie, razem z Mężem i moimi nowymi znajomymi. W pełnym skupieniu. Podziwiałam ptaki, słyszałam rozbijające się o skały morze. Widziałam daleko płynące statki, nie wiadomo skąd, jak, gdzie, dokąd. Skąd przychodzimy i dokąd zmierzamy?
Mewy szybowały na silnym, mokrym i słonym wietrze, który i mnie smagał po twarzy. W pewien sposób im zazdrościłam, podziwiałam ich zwrotność, sprawność. Pomyślałam też o tym, jak pierwszy raz musiały wyskoczyć z gniazda. Każda z nich.
Nie skakały z gniazd na drzewach, tylko z klifów. Wprost w rozpędzona, lodowatą kipiel. rozwijały skrzydła gdy wiał polarny, słony wiatr. I...udało im się. Nauczyły się latać.

Pomyślałam o nas. O mnie i o moim mężu.
Też skoczyliśmy. Też...uczymy się latać. I sami już wiemy, jak apetyt rośnie w miarę jedzenia. Jak świat staje się mały, gdy skoczysz po raz pierwszy i poczujesz ten zapach, ten zew. To budzi dawne marzenia, tęsknoty, plany które...kiedyś wydawały się nierealne, a teraz zdają się być w zasięgu ręki.
Polecieliśmy po raz pierwszy, tuż nad zimnym oceanem, wprost w prawie polarne zimno i....uczymy się tak latać. Gdzie zaprowadzą nas nowo wytworzone skrzydła?
Chyba już wiemy, gdzie mogą. Ale...to będzie mały sekret. Mały, szalony plan za parę lat....
Przecież Islandia też wydawała się szaleństwem.
A wczoraj stałam tuż nad parującą ziemią. Widziałam ptaki latające nad islandzkimi klifami, które zrodziły się wprost z samego serca ziemi, z lawy. Widziałam czarne plaże. A to dopiero początek islandzkiej przygody. Tyle jeszcze przed nami.
Poznanie tego kraju i ....nauczenie się tak wiele od ptaków w ich małym, mroźnym raju.
One skaczą z klifów by latać....czy my nie możemy skakać na kolejne pociągi, skoro zmierzają w tak różnych kierunkach?



Obserwowałem pociągi
Sprawnie toczące się po torach

Skakałem na nie bez długich pożegnań
Aby odkryć kodeks życiowy
By łamać go zawodowo
I klucz do cygańskiego autopilota
I historie do opowiadania.! 

środa, 9 maja 2018

O życiu na Wieży Babel, czyli znów o ludzkich historiach słów kilka.

Język angielski nigdy nie był moim językiem.
Nigdy się go nie uczyłam. W szkole, od podstawówki narzucono mi język niemiecki. W liceum sama, może trochę nieroztropnie, bardzo zakochana w Dostojewskim i czująca wówczas pociąg do Wschodu, wybrałam rosyjski. Angielski, który był już przecież wtedy językiem międzynarodowym, zawsze był gdzieś obok. 
Nigdy nie uczyłam się angielskiego. Teraz jest nagle jest moim drugim językiem. Tym, którym posługuję się w pracy, tym, w którym rozmawiam. Przeszłam rozmowy kwalifikacyjne w języku angielskim. Założyłam konto w banku mówiąc po angielsku. Po angielsku rozmawiam ze współpracownikami, dyskutując, co jeszcze i jak musimy zrobić, bo po swojej stornie kuchni nie mam żadnego Polaka ( choć tych jest chyba na lotnisku najwięcej). Jak to się stało? 
Sama nie mam zielonego pojęcia. Od jakiegoś czasu śmieję się, że mówię po prostu "internetem". Bo przez internet, muzykę, filmy nauczyłam się tego języka. Nauczyłam to może za dużo powiedziane. Wchłonęłam. Na tyle, że potrafię powiedzieć swojemu ulubionemu Norwegowi, że "ta muzyka sprawia, że atomy w moim ciele i duszy układają się w odpowiednich miejscach". Na tyle, żeby móc porozmawiać z nim o przemianach energii i najnowszym odcinku serialu, który oboje oglądamy.  Chyba nie jest źle. 
Nie mówię doskonale. Moja gramatyka to typowy język Kalego. Nieraz jestem sfrustrowana i szukam odpowiedniego słowa, macham rękami ( co czyni mnie ponoć podobną do naszego hinduskiego kucharza), więcej słucham niż mówię ale...i tak umiem się dogadać. Na tyle, że mało kto wierzy mi, iż angielskiego nigdy się nie uczyłam. Chyba tylko Norweg nie wątpi w moje słowa, bo sam nauczył się angielskiego z telewizji. W norweskiej tv nie tłumaczyli angielskich programów. 
Wiem, że nieraz kaleczę gramatykę jak dziecko i mam okropny akcent. Przez swoją wadę wymowy nie ma szans, żebym powiedziała cokolwiek dobrze w zbitce "th". Ale najważniejsze, że się rozumiemy,mimo że to momentami naprawdę mowa ciała, pokazywanie na migi, cmokanie i wydawanie jakichś dziwnych parsknięć. Na pewno w moim wypadku. 

Ale najważniejsze, że się rozumiemy. Jakoś. Dogadujemy.
Myślę, że ta zasada dotyczy nie tylko języka. Choć może w nim się zaczyna i na nim kończy. 
Pracuję bowiem w miejscu, gdzie języki mieszają się ze sobą jak na przysłowiowej Wieży Babel. Ale czy mogłoby być inaczej na lotnisku? 

W angielskie słowa wplatam już islandzkie laukur i skinka, czyli cebula i szynka. Make some pizza with skinka! krzyczę nieraz z drugiego końca kuchni do Norwega. Przy okienku kochana, uśmiechnięta Boliwijka mówi mi dziękuję, a ja nieraz śpiewnie mówię do niej gracias. Uśmiechnięta mówię Prosit! kichającemu przez nadmiar pieprzu Norwegowi, bo przecież uczyłam się norweskiego, śmieję się, gdy widzę jego zaskoczenie i próbę trzymania fasonu, gdy odpowiada mi jak gdyby nigdy nic Mange takk!- bo przecież mało kto zna norweski, nawet na Islandii. Uczę się dziwnego hindusko- angielskiego narzecza naszego kucharza, który naprawdę mówi nieraz za szybko. Wiem już, że niemiała to po chorwacku przepraszam, co wydaje mi się nawet logiczne, patrząc na powiązania języków. 

W jakiś sposób żyję na mitycznej Wieży Babel. I podoba mi się jak cholera. 
Właściwie, to chyba zawsze chciałam na niej zamieszkać. 

Islandia, sama w sobie nie jest żadnym kulturowym tyglem, powiedzmy sobie uczciwie. Oprócz Islandczyków, których jest około 350 tysięcy, najwięcej jest tu Polaków i Litwinów. Nie dziwi to chyba nikogo. 
Na ulicy w islandzkich wioskach, poza sezonem turystycznym który trwa od czerwca do września, nie spotka się raczej nikogo z semickimi rysami, z ciemniejszą skórą, mówiącego z dziwnym południowym akcentem. Mieszkają tu jednak głównie Islandczycy. Być może dlatego, że jednak mało kto poza nimi wytrzyma ich zimę i kapryśny klimat wyspy. Zresztą, nawet gdy zakładaliśmy konto w banku bardzo przyjemna Islandka powiedziała nam, że tak naprawdę zdecydujemy czy tu zostajemy po pierwszej zimie. 
W każdym razie, jednak na Islandii żyją głównie Islandczycy, którzy są dość specyficznym narodem, bardzo hermetycznym genetycznie. Tak bardzo, że istnieją nawet choroby, o których raczej nie mówią. 

Na ulicy widzi się głównie Islandczyków.  Na ulicach...może poza moim osiedlem. Moim pobliskim miastem, które wyrosło na ziemi niczyjej, przejętej przez Islandię po latach dzierżawy przez amerykańską armię. 
Tak, tu też jest najwięcej Polaków i Litwinów. Słychać nawet częściej polski czy litewski, niż islandzki....
Ale potem idę do pracy. 
Tu nie obowiązuje nawet islandzki, mimo napisów na ścianach w tym języku. Tu rządzi angielski i zasada "najważniejsze to się dogadać". Albo jak mówi mój Norweg, najważniejsze to żyć po swojemu i szanować wszystkich dookoła. 

Być może dla wielu ludzi byłoby to trudne. Pracuję na Wieży Babel. W miejscu, gdzie spotyka się wiele języków. Wiele kultur. Wiele religii. Wiele odcieni skóry. Wiele orientacji, sposobów na życie. 
Spotyka się ich tak wiele i....nagle okazuje się, że można. Można po prostu się dogadać ze sobą. Szanować się nawzajem. Mieć nawet w stosunku do siebie pewnego rodzaju czułość i ciekawość. I to bez sztywnych zasad narzucanej poprawności politycznej, tylko z humorem i lekkimi docinkami, które śmieszą, a nie stresują. 

Można śmiać się, że nasz Hindus znów za mocno przyprawił ostrą papryką obiad dla pracowników. Można zaśmiać się razem z naszym transwestytą, że zapomniał się dogolić i już nie jest taki śliczny. Można doznać szoku, że Norwegoislandczyk nie pije kawy, bo przecież Skandynawowie piją ją litrami, a to też stereotyp. Można się śmiać z typowego "a morgun" islandzkich szefów. I nikt nie czuje się urażony, bo na Wieży Babel potrzebne jest poczucie humoru i dystans. Bez tych rzeczy wszyscy byśmy zginęli, a nasza wieża runęłaby jak ta mityczna. 
Tylko że nad nami nie czuwa żaden srogi bóg. Nagle okazuje się, że człowiek może być człowiekowi....po prostu człowiekiem. I to bez żadnych większych i głębszych idei. I kto wie, może i w micie ludzie mogliby się porozumieć, gdyby byli zostawieni sami sobie? Może mury zburzono by między nimi. A Wieża złożona z cegieł tysięcy historii wcale nie zachwiałby się w posadach. 

Można żyć na Wieży Babel, świetnie się na niej czuć i dobrze się bawić. Można przede wszystkim się wiele nauczyć. Języków...ale i czegoś więcej. 
Można nauczyć się, jak prawdziwie tańczy się salsę od dziewczyny z Boliwii. Można nauczyć się, jakie są najostrzejsze przyprawy świata i nauczyć się tu trochę na swoich błędach. Można...
Można po prostu słuchać, poznawać historię i uczyć się wiele, wiele o świecie. Dowiadywać się, jak naprawdę wygląda świat, różny, naprawdę różny świat oczami innych ludzi. I można dowiedzieć się też wiele o sobie. Myślę, że to jedna z najważniejszych lekcji. 

Znałam kiedyś pewnego kolekcjonera opowieści. Tego, który sam mówił, że jego życie jest tylko opowieścią. Miał cholerną rację. Opowieści to najważniejsze, co znajdujemy w życiu. Te, które toczą się słowem, piszą się myślą....ale wpisują się najgłębiej w nasze serce. Szumią tętnem naszej krwi, wirują w pierwotnym rytmie i wypalają wzory na źrenicy. 

I ja chcę słuchać tak wielu opowieści, pisząc przy tym własną. 
Czy życie w zetknięciu z Wieżą Babel nie jest świetnym na to początkiem? Jakimś początkiem, jakimś rozwinięciem, jakimś zakończeniem?
Czy życie na Wieży Babel nie jest sposobem na spojrzenie innym w oczy i zobaczenie w nich, jak spadają też niektóre nasze maski i pozy? Czy to  właśnie  Wieża Babel  może być jednym z najlepszych miejsc, by odkryć siebie na nowo, Ja w zetknięciu z całkiem dalekim Ty? Odkryć świat? Znów sprawić, że kolejne wszechświaty zderzą się ze sobą i nie będzie to katastrofą?


Wołam: Babel! Babel! Spójrz nam nie teraz!
Wtem ściany mojego miasta się rozpadają
Pytasz, gdzie będziemy stać, gdy zawyje wiatr
Bo wszystko, co zawyje, wślizgnie się w chmurę
Więc zejdź ze swej góry i stań, gdzie my byliśmy
Wiesz, że nasz oddech bywa słaby, a ciało chude
Przyciśnij mój nos do szkła, które przyobleka twe serce
Wybudujesz swe mury, a ja zagram na twą cholerną cześć
By zburzyć, by zburzyć
cóż, zamierzam je zburzyć!
Ponieważ znam swoją słabość, swój głos, ale wierzę w łaskę i wybór
I wiem, że moje serce prawdopodobnie jest farsą
Ale urodzę się bez maski
***
Mieliśmy chwilę na złapanie oddechu w swojej kuchni. Mniejszy ruch. Można usiąść, napić się wody. Można stanąć w naszym okienku, opierając się o blat. Ramię przy ramieniu, bo mieszczą się tam akurat dwie osoby. 
Zamknięci w kuchni, z oknem na główną scenę Wieży. Z oknem na świat. 
- Spójrz na tych wszystkich ludzi.- powiedział zmęczony dość i zamyślony Norweg, w dziwnej dla niego zadumie. Z reguły jest przecież ślizgaczem albo błaznem.
-...?
-To co widzimy jest jak wierzchołek góry lodowej. 
-Ale to było głębokie!- zaśmiałam się z ironią, jak to ja. 
-Haha. 
-Nie, w porządku, wiem o co ci chodzi. 
-Idą, biegną, witają się, żegnają, mijasz ich a każdy...
-Każdy ma swoją własną historię, wiem. 
-Jak ty i ja. 
-Tak. Jak ty i ja. 

niedziela, 6 maja 2018

O islandzkiej zmiennej pogodzie i stałych ludzkich uczuciach słów kilka.

Pogoda na Islandii zmienia się co 15 minut. A czasem nawet i co 5.
Widzisz za oknem piękne, rozgrzewające słońce. Po chwili zrywa się wiatr, który ścina cię dosłownie z nóg i wyrywa ci z rąk siatkę z zakupami, zdziera z ciebie plecak, wciska się w każdą możliwą szparę i wślizguje pod ubranie jak podstępny wąż. Masz wrażenie, że bierzesz jakiś lodowaty prysznic, wpadłaś do zimnego Atlantyku i jesteś zmuszona do kąpieli. Ale i z tą nie ma najmniejszego problemu. Wiatr przepędza chmury, wprost znad oceanu, nad ocean przybyły z Kanady, a może Grenlandii. W kolejnej minucie z tych chmur spada ulewny, marznący na czapce i kurtce deszcz. Deszcz zmieniający się w grad i deszcz, sam grad, śnieg. Tylko że śnieg to nie wirujące, urokliwe płateczki, to igły lodu bijące ci po twarzy. Idziesz kawałek dalej i znów wychodzi słońce. Musisz iść pod wiatr, prawdziwy wiatr, nie to co polskie orkany. Regularny islandzki wiatr jest gorszy niż to, co w Polsce uznaje się za wichurę. Ale idziesz już w słońcu. Widzisz cokolwiek. Robi się ciepło, a po paru minutach...
Pogoda zmienia się tu dosłownie co parę minut. Zwykła wyprawa do sklepu, który jest oddalony o 2 km od naszego miejsca zamieszkania potrafi zmienić się w przygodę. Nic dziwnego, że to pogoda jest jednym z głównych tematów rozmów Islandczyków, a jej opisy i prognozy zajmują dosłownie pierwsze miejsca na stronach gazet ( tuż obok wieści o tym, jak w centrum stolicy policjanci ratowali kota, który utknął na drzewie). Przy zwykłym wyjściu do sklepu bowiem musisz być człowiekiem gotowym na wszystko. Zawsze mieć przy sobie czapkę i rękawiczki. Dobrze by było, gdyby w plecaku nosiło się spodnie chroniące od wiatru, takie jak noszą narciarze.
Mamy piękne islandzkie lato.

Pogoda w Islandii jest zmienna i uczy człowieka, że trzeba być gotowym na wszystko. Trochę jak w życiu.
Pogoda jest zmienna i trudna- ale czy takie muszą być też ludzkie uczucia?
Mam wrażenie, że wielu ludzi tak sądzi.

Już przed wyjazdem słyszałam, że powinnam uważać, jadąc za granicę. Mam bardzo przystojnego, zabawnego męża, faceta z jajami, a ponoć Islandki szukają" nowej krwi" czy też "nowych genów". Najzabawniejsze, że usłyszałam to od swojej lekarki, do której udałam się po recepty na stale przyjmowane przez siebie leki, tak, żeby wystarczyło mi na pół roku. Nie chciałam się wdawać w żadną dyskusję ani bawić się w cięte riposty. Ot, wizyta lekarska, głupie żarty.
Innym razem słyszałam podobne zdanie od dziewczyn w pracy. Czy nie boję się, że ktoś mi w innej rzeczywistości odbije męża? Dobra, wiem, nie jestem żadną pięknością. Wręcz przeciwnie. Ale sądzę, że gdyby Mąż miał mnie zostawić, zdradzić, porzucić...to równie dobrze mógłby zrobić to w Polsce.
W ciągu pierwszych dni na Islandii dowiedzieliśmy się znów od ekipy emigranckiej, że wiele par się tu rozstaje. Z jednej strony mnie to nie dziwi. Początki życia na emigracji są trudne, czasem to brak osobistej przestrzeni, pewne rzeczy się uwypuklają, inne zacierają. Ludzie się zmieniają. W porządku. Wiele par się rozstaje, rozwodzi...ale czy to znaczy, że wszyscy mamy podlegać tej samej regule?
W pierwszych dniach pracy zauważyłam, że faktycznie, parę dziewczyn z pracy, Polek a nie Islandek, było zawiedzionych, gdy dowiedziały się, że ten nowy facet z jednej z restauracji, te wysoki ciemny i przystojny jest zaobrączkowany. Może nie przyodziały kiru żałobnego, bo przy mnie im nie wypadało, ale zwłaszcza u jednej z nich było widać pewne rozczarowanie. Powinnaś być zazdrosna, usłyszałam. Chwila. Jak powinnam być zazdrosna, skoro nikt nic nie zrobił?

Wysoki, przystojny mąż. Zaklepany przeze mnie. Ale co ze mną? Cóż, okazało się, że i ja powinnam się pilnować. A może powinien się pilnować bardziej mój ulubiony Norweg, z którym pracuję. Pół- żartem a pół- serio puszczane aluzje w pewnym momencie były tyle zabawne, co może i wręcz groteskowe.
-Wiesz, że ona jest mężatką?- powiedziała po angielsku w końcu jedna z Polek, z którymi leciałam jednym samolotem, do Norwega, kiedy bawiliśmy się w kuchni w najlepsze, tańcząc do Shakiry po tym, kiedy inna koleżanka z frontu restauracji stwierdziła, że jesteśmy we dwoje jak jakiś jebany dream team.
-Wiem, no i...?- odpowiedział on, mając już przygotowaną chyba jakąś głupią odzywkę.
-Chwila- nie mogłam się nie wtrącić- czy to jakaś odmiana rasizmu wobec ludzi zamężnych? Jestem gorsza bo jestem mężatką? Masz z tym jakiś problem? - zaczęłam się śmiać, obracając, jak to ja, wszystko w żart. A ona zaczęła się nagle tłumaczyć. Że przecież i ona ma męża i nieraz tak jej cisnęli i...
-Nie czyń drugiemu co tobie niemiłe- powiedziałam jeszcze po polsku i wróciłam do tańczenia z Norwegiem i płakaniem ze śmiechu przez jego durne teksty.

Między Bogiem w prawdą nieraz i w Polsce słyszałam podobne uwagi. Ludzie kochają patrzeć nam na ręce i zwracać uwagę. Pilnować. Nieraz drobnymi aluzjami albo całkiem wprost mówiono mi, że mężatce nie wypada...no właśnie, czego nie wypada? Kumplować się po prostu z jakimś facetem? Żartować? Gadać żartobliwie o seksie, bo po prostu lubi się ten zboczony rodzaj humoru? Czy mojemu mężowi nie wypada żartować z innymi kobietami, rozmawiać z nimi? Czy małżeństwo, a nawet banalne bycie razem zamyka nas w klatce? Może, zwyczajem średniowiecza, powinniśmy się zamurować żywcem?
Ja nigdy w klatce zamknąć się nie dałam, a cudze uwagi, mówiące mi o tym, że czegoś mi nie wypada, puszczałam mimo uszu. Ludzie nie muszą mnie pilnować. Czasem mam wrażenie, że zwracają uwagę w ten sposób, bo może...sami mają myśli, do których nie chcą się przyznać?

Istnieją konwenanse, których nie uznaję. Podobnie jak mój mąż.
Wiemy o nich. Tak samo jak wiemy, że ludzkie uczucia się zmienne. Choć może nie tak bardzo, jak islandzka pogoda. Przynajmniej nie u wszystkich.

Absurdem byłoby twierdzenie, że mam pewność, iż nigdy, przenigdy się nie rozstaniemy. Wiem, że w życiu wszystko jest możliwe. Zresztą, dlatego nikt nigdy nie zmusiłby mnie do przysięgania aż do śmierci, bowiem nie obiecam nigdy niczego, czego nie jestem pewna.
Czy mogę być pewna swojej miłości rozciągniętej w czasie? Jestem jej pewna tu i teraz. Tak jak tego jasnego, aż nadmiernie jasnego, islandzkiego słońca za oknem. Moja miłość, tak jak i jego, świeci i ogrzewa nas tu i teraz.Co więcej, nawet gdy pada, gdy wieje, wiem, że to słońce gdzieś jest. Skryte za chmurami. Sprawiające, że jest tak jasno, że noc niczym prawie nie różni się od dnia.
To słońce jest.  Tak jak istnieją uczucia.

Wiele par rozstaje się na emigracji. To święta prawda. Wiele osób przyjeżdża tutaj i nagle okazuje się, że w innej rzeczywistości pragną czegoś innego od życia. Podróże zmieniają, znajdują w nas nowe rzeczy, kształtują. Przed oczami ukazują się nam nowe drogi. Czasem okazuje się, że te drogi dwojga ludzi nie są w stanie biec już koło siebie. To się zdarza.
Ale...czy tak samo nie zdarza się to po prostu w życiu?
Zaświtała mi w głowie pewna myśl. Owszem, wiele par rozstaje się, gdy przyjeżdżają do innego kraju. Gdy przyjeżdżają na Islandię. Ale czy ludzie nie rozstają się ze sobą po prostu? Niezależnie od miejsca, od tego, czy podróżują, czy spłacają kredyt budując dom w kraju, w którym się urodzili?
Wystarczy każda większa zmiana. Narodziny dziecka. Śmierć kogoś bliskiego, która tak zmienia człowieka, że odsuwa się od innych bliskich. Zmiana pracy. Różnice w zarobkach. Czasem wystarczy rutyna. Nudny seks albo jego brak. Zdrada. Zakochanie w kimś innym. Różne cele w życiu. Zamieszanie, które wprowadzają teściowie. Czasem miłość wypala się po prostu i nie ma żadnego powodu. Czasem przestajemy się kochać i...czy można być wtedy ze sobą na siłę?

Ludzie są ze sobą. Kochają się, splatają swoje życia, próbując stworzyć coś razem. Czasem ta budowla upada i nie ma w tym nic złego. Ludzie są ze sobą, ludzie się rozstają. Czasem mają wielki powód, widzą, co ich zmieniło. Czasem to drobne, niepozorne zmiany, które sprawiają, że uczucie to za mało. I to jest w porządku.
To, że ludzie od siebie odchodzą jest jak najbardziej w porządku. Owszem, to przykre. Rozstanie rani obie strony, nie zawsze w ten sam sposób, ale wbija ostre pazury w serca i ściska je boleśnie. To często przewrócenie życia do góry nogami, i to nie tylko życia tych dwojga ludzi, ale wielu innych dookoła. To łzy, ból i nauka. To nic przyjemnego. Ale jest w porządku.

Nie myślcie, że chcę odejść od swojego męża i znaleźć sobie jakiegoś przystojnego Islandczyka ( hah, a może Norwega?) na emigracji. Nic z tych rzeczy. Kocham mojego męża najbardziej na świecie, czuję się przy nim bezpiecznie, czuję się przy nim kobietą i mogę śmiać się przy nim jak dziecko, do łez. Jest dla mnie domem, oparciem, namiętnością i rozkoszą. Czuję miłość aż po czubki palców i chcę z nim być, nieprzerwanie od prawie 10 lat, pomimo dwóch poważnych kryzysów, które mieliśmy po drodze. Jest mi z nim po prostu dobrze.
Lecz, gdyby kiedykolwiek przestało....myślę, że odejść jest bardziej w porządku, niż męczyć się ze sobą z powodu jakichś irracjonalnych najczęściej lęków. Myślę, że odejść jest bardziej w porządku, niż być ze sobą na siłę.
Tak, wolałabym być sama, niż zmuszać się do czegokolwiek.
I jeśli Islandia zmieniłaby nasze uczucia tak, jak zmienia się tu pogoda...czy pozostałoby mi coś innego, niż po prostu zacząć na nowo, po swojemu?

Wiem jednak, że nasze uczucia nie są pogodą. Czasem mam wrażenie, że ta miłość jest jak słońce. Ale tak naprawdę, to tylko my. Ja i on. W każdym pięknym dniu, który być może będziemy wspominać podczas wspólnej starości. Bo na nią przecież też jest nadzieja.
Nasze uczucia nie są islandzką pogodą i dlatego tyle razy już przetrwaliśmy burze, mróz i ulewne deszcze. Rutynę codzienności, śmierć bliskich, zazdrość i ból, który sprawiał każdy pozór zdrady. Przetrwaliśmy choroby, lęki. Zawsze jakoś wspólnie planując, patrząc w przyszłość i...dobrze się bawiąc. Przetrwaliśmy razem...i mam wrażenie, że nigdy nie kochałam bardziej. I nikt nie kochał bardziej mnie.
Czasem mam wrażenie, że to aż dziwne, że ludzie potrafią tak kochać. Mocno. Nieprzerwanie.Zawsze chcąc dla drugiej strony jak najlepiej, umiejąc przy tym pamiętać o sobie. Z zaskakującym spokojem i pewnością pomimo świadomości zmian i tego, że nigdy nie można nie mówić nigdy. Tak długo.

Bo 10 lat to jednak spory kawałek czasu. Ponad 1/3 mojego całego życia. Skoro tak nam dobrze przez 10 lat, to, mimo że nie ma nic pewnego na tym świecie, to daje nadzieję na kolejne dziesięciolecie. I kolejne. Być może na Islandii, a być może jeszcze gdzie indziej, w zależności, gdzie nas los skieruje. Co my sami sobie wymarzymy. Bo chyba wymarzyliśmy też sobie, jako naiwne nastolatki, siebie w jakiś sposób. I dlatego możemy opowiadać wam tę historię. Razem, a nie osobno, mimo że to ja znajduję słowa.

Za oknem znów świeci piękne słońce. Ciekawe, ile jeszcze śniegu spadnie tego lata?




It comes and goes with waves

poniedziałek, 30 kwietnia 2018

O powolnym znajdowaniu swojego miejsca i nowego domu, czyli o spokoju, który rodzi się po szalonych dniach.

Praca w restauracji to typowa praca dla emigranta. Praca na lotnisku, tam, gdzie przewijają się setki, tysiące, setki tysięcy ludzi, pędzący do swoich rodzin, domów, pracy, swojego miejsca. Chcący zaznać innego.
Bo jak inaczej zacząć w nowym kraju? Gdzie? Skoro szuka się swojego miejsca na Ziemi, czy może być lepsze miejsce niż to, gdzie łzy rozstań mieszają się ze łzami powrotów? To, gdzie uśmiechy, pośpiech, początek odpoczynku ducha i najgorsze jego szarpanie.
To wszystko mogę obserwować z okna mojej kuchni. Bo przez 12 godzin dziennie, od 8 do 12, parę dni w tygodniu, to moje miejsce. Tak, to prawda, nie mam za dużo czasu, by po prostu przystanąć i chłonąć tę lotniskową atmosferę, która, muszę przyznać, dość mi się podoba. PrzIynajmniej...na razie. Bo to coś nowego. Doświadczenie. Przygoda.
Wszystko jest przygodą. Wszystko jest nauką. Nawet banalna praca w tzw.gastro, z którą nigdy nie miałam do czynienia. I niektórzy mogą patrzeć na to jak na degradację społeczną. Z pracy w szpitalu , pracy w korpo, pracy za biurkiem.... Dla niektórych to nie do zniesienia. Poznałam tu już takiego człowieka.

Ale ja się uczę. Latam, biegam i sama nie wiem w co ręce wsadzić, kiedy pasażerowie kilku lotów robią nam istną inwazję na nasz gastronomiczny punkt. Tak, jestem po pracy zmęczona, choć nie bardziej niż po pracy w domu opieki. I być może praca w gastronomii szybko zacznie mnie nudzić, być wyzwaniem ale...póki co po prostu w tej bieganinie, pędzie, całkiem nieźle się bawię. Choćby wtedy, gdy śpiewam w kuchni razem z pewnym pół- Norwegiem, pół - Islandczykiem urodzonym na Grenlandii, śpiewam okropnie fałszując do jednej z moich ulubionych piosenek. A na pewno do jednej z ulubionych piosenek mojego Męża. Głośno, fałszując, tyle razy, że inni mają dość. Każe nam przerwać nawet ten niesamowicie cierpliwy Hindus, szef mojej zmiany, który od pierwszego dnia stale każe mi próbować swoich zup, które gotuje dla personelu i który zostawia dla mnie ten jeden kawałek ciasta, który rozpływa się w ustach. Kochany człowiek.
Mogę spokojnie wypoczywać na przerwach z pewnym Bułgarem, który pozornie trochę oschle, ale jednak troszczy się o nowego pracownika, tak, że nawet przynosi mu swój prywatny fartuszek. Nie trzeba nieraz za dużo mówić. Można rozumieć się bez słów, mimo, że zna się dobrze razem jeden i ten sam język. Ale nie trzeba.
Faktycznie, odnoszę wrażenie, że na tym lotnisku, w tej firmie, wszyscy są jak jedna wielka rodzina.
Pewnie niejedna osoba zadziała mi na nerwy. Z niejedną się pokłócę. To mała społeczność. Ale...czuję, że będzie dobrze. A tak jak mówił mi ów Norwegoislandczyk, najważniejsze to po prostu szanować ludzi, jednocześnie robić swoje i...dzięki temu się lubić. I nieważne co robisz, ważne z kim.
Zastanawiam się, czy wiedział, jak wiele miał racji, zanim przeszliśmy na temat anime.

Bo nie jest najważniejsze gdzie, tylko z kim.
Owszem, zaczynam tęsknić za przyjaciółmi. Staram się im przekazać tak wiele, jak mogę ale...nie da się przedstawić tak łatwo całego świata. Wszystkiego, co się przeżywa, jeśli przezywa się to tysiące kilometrów od siebie, daleko. A może to kolejna rzecz, której muszę się nauczyć. Trochę smutku, gdy ktoś ma urodziny, a ty nadal myślisz o tym, że "już nigdy" jak w piosence Świetlików i może naprawdę, już nigdy, bo teraz dzieli was też odległość. A może właśnie dzięki temu uda się więcej? Tak, to też rzecz do nauki.  Być blisko, mimo że jest się daleko. Bo jeśli się chce, to przecież wszystko można.

Ale nadal, najważniejsze to nie gdzie, lecz z kim. A jestem tu przecież z Mężem. Nie sama, w tym świecie, odległym jak Księżyc, choć będącym tylko i po prostu blisko koła podbiegunowego.

Powoli się aklimatyzujemy. Oboje. Nareszcie, po szalonych dniach, pełnych załatwiania każdej z kolejnych spraw, pracy, wdrażania się, mieliśmy czas na złapanie oddechu. Zjedzenie obiadu. Poleżenie w łóżku nago, oglądając serial. Mieliśmy chwilę dla siebie. Czułość i miłość ukrytą w najbanalniejszej prozie życia.
Wreszcie to miejsce, dzisiejszego dnia, stało się domem. Ten pokój, mały aneks kuchenny i łazienka w dawnej bazie wojskowej, wszystko będące jak kawalerka młodego, całkiem nieopierzonego małżeństwa. To stało się domem, ale nie dlatego, że mam gdzie spać, mam gdzie jeść, gdzie się umyć i nie mam za dużych wymagań. Nie dlatego, że tak naprawdę domu nie potrzebuję. Wicia gniazda. Mój dom to nie przedmioty, nie żadne znane kąty. To ten drugi człowiek obok mnie, mój Mąż. Ten, który sprawia, że jestem spokojna, ufna i bezpieczna. Szczęśliwa. Ten przy którym śpię spokojnie i którego po prostu kocham. W każdym czasie, spędzanym banalnie, jak przy krojeniu ogórków na mizerię. Spędzanym szalenie, jak podczas naszych niektórych wędrówek czy wspólnych imprez. Czasie, w którym uczymy się świata na nowo, jesteśmy jak dzieci i popełniamy błędy.

Bo ten świat jest nowy.  Ale jest piękny, w swej surowości i prostocie. W pustce. W lodowatym deszczu, śniegu z deszczem padającym w Beltane, mimo że to święto środka wiosny. A my mamy lato. Przecież...tu są tylko dwie pory roku. Zima i lato.
Najdziwniejsze lato mojego życia. 2 stopnie i kwitnące gdzieniegdzie krokusy.
Wczoraj też mieliśmy próbkę islandzkiego lata. Zacinający pod kątem  90 stopni deszcz, wiat który naprawdę nie pozwala ci iść. A ponoć, żeby wiedzieć, czy można tu żyć, nie wystarczy przetrwać lata. Tylko zimę.
Tak, o tej też wczoraj się nasłuchałam. Ponoć człowiek decyduje o tym, jak się ubrać i czy w ogóle wyjść z domu, patrząc na gnące się, stalowe latarnie. Gnące pod podmuchami wiatru. Nieraz ponoć tenże wiatr wyrywa je całkowicie, a one latają swobodnie, jak ptaki, które nocą polarną nie wiedzieć, gdzie się chowają. Cóż. Może będzie dane mi to przeżyć. Może uda nam się zostać na zimę, a nie tylko do października? Któż to wie?

Na pewno....chciałabym przeżyć swój pierwszy sztorm. Cudowny sztorm, który wyrzuca w głąb miasta krasnorosty. Sztorm, który liże cudowne wulkaniczne skały, których próżno szukać gdzie indziej poza Islandią i Hawajami  chyba.

Dziś bowiem, mając pierwszy dzień tak naprawdę wolny od wszystkiego, od wszystkich, mogliśmy nareszcie, wraz z pewną dziewczyną poznaną w samolocie, przejść się po mieście, w którym od teraz będziemy mieszkać przez pół roku. Mogliśmy wreszcie na spokojnie poznać ocean. Zimny, szary...piękny. Ten, w którym być może kiedyś zobaczę wieloryby. Ponoć w zatoce Keflaviku nie są tak rzadkie.




Zwykła wyprawa do banku, by założyć konta, okazała się prawdziwą poznawczą eskapadą. Krzyczące mewy. Nawołujące się sieweczki i kszyki. Moje mocne postanowienie, by nauczyć się nazw ptaków. Roślin. Wszystkiego. Po prostu wszystkiego, co mnie otacza.
Być może zostanę tu tylko na chwilę. Być może zostanę tu na dłużej. Ale tymczasem to mój dom. Mój dziwny spokój, może nawet ten zimowy. I moje nowe miasto, z którym, jak sądzę, jak najbardziej się polubimy.



Poza tym...czy nie sądzicie, że to cudowne miejsce na piwo pod zorzą?


Garść bonusowych obserwacji z Islandii:
- Wszyscy piją wodę z kranu, woda jest wszędzie za darmo. Nic dziwnego. To woda pochodząca z lodowców, krystalicznie czysty przesiąk. Jednak, jest przez to niskozmineralizowana. Musimy uważać na magnez, zwłaszcza, że w Islandii pije się ogromne ilości kawy, jak na całej północy i...bardzo łatwo to podłapać.
-Mam wrażenie, że rozumiem, dlaczego Islandki nie używają tony podkładu ani innych cudów na twarzy, tzw. tapety. Nie tylko dlatego, że nie ma to najmniejszego sensu, bo po prostu za chwilę zmyje ci do deszcz/ śnieg/ zwieje wiatr- nie! Mam wrażenie że od islandzkiej wody, pochodzącej z lodowca, podgrzewanej siarką....czyści mi się cera. A moja skóra staje się...magicznie czysta. Delikatna. Miękka ( podobnie jak włosy). Zawsze miałam z nią problem, myślałam, że po podróży będzie tragedia a tymczasem....dzieje się istna magia. Jakim cudem? Woda!
-Islandczycy naprawdę ubierają się na czarno/szaro/ granatowo. Ze swoimi mega kolorowymi ubraniami naprawdę jestem tu jak papuga.
-Do mleka dodawana jest witamina D. Można kupić takie bez niej, ale po co, skoro są w tej samej cenie. 
-Najtańsze owoce w każdym sklepie to, paradokalnie, banany. Myśleliśmy, że to przez słynne szklarnie w których Islandczycy hodują mityczne banany, bo nie mają co robić z nadwyżką energii geotermalnej. Szklarni póki co nikt nie widział, a nasze banany pochodzą klasycznie, z Ekwadoru.
-Keflavik, 5 co do wielkości miasto Islandii, jest jak wymarłe do godziny 11. Dosłownie. Spotkać człowieka na ulicy to cud. Pierwsze pojawiają się....biegające swobodnie, bardzo sympatyczne, zaczepiające nieraz ludzi dzieci. Cały czas zastanawiamy się, czy one...wracają ze szkoły, czy dopiero do niej idą?

Na dworze powoli, bardzo powoli zachodzi słońce. Nie słychać już krzyku sieweczek ani mew. Środek lata...a w środku zimowy- a może po prostu północny?- spokój. Taki jak u cudownego Olafura. 




czwartek, 26 kwietnia 2018

O tym, że wylądowaliśmy na innej planecie, czyli nadmiar emocji po pierwszej dobie na Islandii.

Setki, tysiące, miliony myśli. Jeszcze więcej emocji.
Tak, oto po pierwszym w życiu locie wylądowałam na Marsie. Tak można się poczuć lądując na lotnisku w Keflaviku, które otoczone jest...no właśnie, przez co?


Wsiadasz do autobusu i jedziesz do stolicy.
Jedziesz i widzisz...nic.
Skały. Ruda jeszcze trawa, bo przecież dopiero zaczęło się islandzkie lato. Lato, dobre określenie. Jest najwyżej 6 stopni. Wieje. Pada lekki deszcz, który, jak wiemy doskonale, może się zmienić po chwili w wielką ulewę. Albo w cudownie świecące słońce.
Jeśli nie podoba ci się pogoda, poczekaj 15 minut- zdanie, które usłyszałam jeszcze w Polsce. I ponownie na Islandii. I ponownie. I ponownie. Cóż. Przekonałam się już, że to zdanie prawdziwe.



Moje emocje już w samolocie zmieniały się jak w kalejdoskopie. Zachwyt, euforia. Podniecenie. I chwilowe spięcia w mózgu krzyczące co ja do cholery robię, co MY robimy? 
Zmieniamy swoje życie. Przeżywamy swoją przygodę.
Jesteśmy na Islandii. Wylądowaliśmy na Marsie. A może na księżycu. Bo to przecież w tym kraju ludzie, którzy mieli wylądować jako pierwsi na świecącym nocą pyzatym satelicie ćwiczyli. W tym miejscu przyzwyczajali się do miejsca, gdzie nie ma drzew. Są skały, skały i...och. Jest tu tak naprawdę wszystko.



Zmieniamy swoje życie. Czy kiedykolwiek sądziłam, że polecę tak daleko samolotem? Że zobaczę widoki, o których do tej pory czytałam w tak wielu książkach? Czy sądziłam, że odłożenie pieniędzy na dom w Filipinach, jak odpowiadał nam dzisiaj pewien budowlaniec, jest możliwe?

Zawsze wierzyłam w niemożliwe. A raczej, sądziłam, że go nie ma. Dziś, w pewien sposób udowadniamy, że niemożliwe nie istnieje. Można jak Alicja z Krainy Czarów uwierzyć w 3 niemożliwe rzeczy jeszcze przed śniadaniem, nawet jeśli twoje śniadanie to suchy chleb i herbata, bo po lądowaniu samolotem wieczorem nie było gdzie zrobić zakupów. Bo na Islandii sklepy pracują od 11 do 18, czasem zdarzy się coś 24h otwarte, ale ceny są tam horrendalnie wysokie. A nas po prostu na to nie stać. Jeszcze nie stać, bo przecież pierwszy miesiąc musimy jakoś przeboleć, dopóki nie dostaniemy islandzkiej wypłaty. To nie szkodzi.

Bo żeby spełniać marzenia, zmieniać życie, trzeba być odważnym. Trzeba umieć zdobyć się na wiele wyrzeczeń. Trzeba mieć też wspaniałych przyjaciół, którzy na nocy pożegnania zbierają dla ciebie pieniądze, które dają ci tuż przed wylotem tak, że cudem powstrzymujesz się od łez. 100 Euro, o których myślałam dzisiaj, jedząc zupkę chińską, która oprócz suchego chleba rano i kanapki z serem była moim jedynym posiłkiem. Ale to była magiczna zupka. Zjedzona na Islandii. Tak jak magiczny był suchy chleb, jedzony rano z dwoma dziewczynami z Polski, kupowany na 4 osoby w cudem znalezionej piekarni.



I to dopiero początek. Jak będzie dalej?
W tych wszystkich emocjach, w tych moich małych spięciach i odlotach jak na wielkim rushu przez ekscytację, czuję wielki spokój. Być może, udziela mi się ten słynny skandynawski, albo, uściślając, słynny skandynawski spokój. Bo przecież Islandczycy są jego mistrzami. Zauważyliśmy to już załatwiając wszystkie formalności. Im się nie spieszy. Oni mają czas.
W końcu to całkiem inna planeta. W końcu to kosmos. Wyspa pośrodku niczego, na której ziemia paruje a woda w kranie to wrzątek śmierdzący zgniłymi jajkami. Wiecie, że już pokochałam ten zapach? Wcale mi nie przeszkadza. I tak, zimna woda smakuje jak ta z górskiego strumienia.
Powietrze jest .rześkie i wilgotne. Czuć je na języku tak bardzo, że można nim żyć.

Nadal nie czuję, że rzuciłam wszystko, chociaż to rozumiem. Wszystko, oprócz najważniejszego, bo przecież jestem tu razem z Mężem. Tym, którego kocham najbardziej.


Nadal w jakiś sposób czuję się jak na wakacjach. Jakbym zupełnie nie szła już jutro do pracy, która pewnie nieraz mnie zdenerwuje.Jakbym przeżywała kolejną wędrówkę ale...czy Stachura nie miał racji pisząc, że wędrówką życie jest człowieka?
 Wszystko jest nowe. Zapachy. Widoki.

Nawet czas zakręca, bo przecież w Polsce jest 22.45 gdy piszę te słowa, a u mnie nadal jest jasno ( gwoli ścisłości, u mnie czas jest o dwie godziny przesunięty, mam 20.45).
Kruki w środku miasta oprowadzające nas podczas spacerów. Ośnieżone góry w tle. Kości wielorybów w przydomowych ogródkach. Wszystko pięknie, nowe i...nie do uwierzenia. Zaskakujące. Pewnie nieraz mnie przerazi. Zrazi. Zrani. Ale to nic.


Mogę zdzierać stopy o kolana o wulkaniczne skały. Mogę ślizgać się na lodowcu. O to przecież szło, prawda?


Wszystko jest inne. Nawet tak prozaiczna sprawa, jak ogrzewanie. Kaloryfery są tak gorące, że można się oparzyć i stale, ale to stale są otwarte okna, bo przecież tu grzeje ziemia, nie skręca się grzejników. To nic nie kosztuje.
Stolica, największe miasto w kraju ( około 120 tys mieszkańców, gwoli ścisłości) będące jak wymarłe, gdy człowiek gubi się na jego uliczkach. Gęsi pasące się na trawie przy sklepach. Kuce islandzkie niosące na grzbietach ludzi w jednym z niewielu lasów na Islandii.
Las. Miejsce, które my uznalibyśmy w Polsce za mały zagajnik.
Parujące w oddali wulkany, czy też pęknięcia w ziemi, z których wydobywa się para wodna. Wychodzący z ziemi wszędzie łubin, który zawsze należał do moich ukochanych kwiatów.

Pierwsze wrażenia są trudne do opowiedzenia. To tysiące myśli, emocji. To przecież inny świat, w którym nigdy nie byłam, a który mamy zamiar podbić. Nie będzie łatwo. Ale kto powiedział, że podbój kosmosu i kolonizacja nie wymagała poświęceń?

Jutro pierwszy dzień pracy, tak naprawdę. Trzymajcie kciuki.
Tymczasem ja spróbuję zasnąć w świecie, gdzie słońce coraz krócej będzie spać.
Bez odbioru.


Chociaż przemierzyłem sto tysięcy mil
Czuję się niezwykle spokojny
I myślę, że mój statek kosmiczny wie, dokąd lecieć. 

PS. Zdjęć nigdy nie robię. Zawsze robi je mój Mąż. W tej kwestii jestem beztalenciem.
I kiedy w końcu dostaniemy wypłatę, kupimy sobie porządny aparat. Te dzisiejsze, robione telefonem, pochodzą głównie ze spaceru w okolicy tzw Red Water w stolicy.