Potrzebuję nie tylko pisania. Potrzebowałam bowiem też i zmiany. Wielkiej zmiany w życiu- nie tak banalnej, jak zwykła zmiana pracy. Potrzebowałam wywrócenia życia do góry nogami, bym tak naprawdę też i na nowo mogła znaleźć słowa. Cóż. Wreszcie dostałam to, czego chciałam. Za 25 dni moje życie będzie już całkiem nie moim życiem, a jedyna stałą, która będzie mi towarzyszyć będzie chyba tylko mój Mąż.
Za szybko poszłam do łóżka z pisaniem. Wiem to. Po założeniu tego bloga w grudniu i po paru lichych wpisach czułam się jak po perfekcyjnym one night stand- wszystko ładnie, pięknie, ale jednak czegoś brakuje, bo szukałam czegoś więcej niż słownego, w tym przypadku, orgazmu. Szukałam czegoś więcej w sobie. Chciałam więcej od życia.
Teraz już nie mogę powiedzieć, ze tego nie dostałam. I już chyba nie zapeszę. Przecież wszystko już załatwione. Słowo się rzekło, słowo zobowiązało. Przecież przewracam już wszystko na głowę, zielonym do dołu- a może tak naprawdę zielonym do góry, zielonym do góry dla mnie. Liczą się tylko moje kolory. Nasze. Nasza perspektywa.
Zawsze chciałam przecież czegoś więcej od życia. Zawsze czułam w sobie ten skowyczący aż momentami zew, który kazał sięgać w życiu po coś więcej. Ten, który wymagał ode mnie odwagi, ten, który nieraz brutalnie hamowała codzienność a także ten...którego kocham, którego wybrałam na towarzysza na mojej drodze. Hamował, bo to ja jestem tą, która nie tylko stąpa po chmurach, ale wręcz nieraz i na nich tańczy. to ja jestem tą, która nie wierzy tylko w niemożliwe, jak w ironicznym wierszu Bursy, w którym zakochałam się jako nastolatka. To ja jestem wariatką. A on jest moim rozsądkiem...ale i siłą. I od kiedy go poznałam wiedziałam, że i on słyszy ten skowyt. Tylko w nim dojrzewał on latami. Być może czekał na odpowiedni moment. Bo gdyby i on tego nie słyszał, gdyby on nie miał w sobie tego ognia...w przeciwnym wypadku, czy moglibyśmy być w ogóle razem i kochać się, wciąż namiętnie i szalenie?
Dorośliśmy. Dojrzeliśmy. On w tym roku kończy 30 lat. Ja 28. Jesteśmy ze sobą 10 lat, 4 lata żyjemy jako małżeństwo. skończyliśmy studia. Żegnaliśmy tych, których kochaliśmy. Zmienialiśmy pracę, marzenia. Pomysły na siebie. Zresztą, tych pomysłów było tak wiele przez te wszystkie lata, pomysłów, do których ja w swym szaleństwie nadmiernie się zapalałam, a który jego racjonalizm gasił, że nie dziwi mnie wcale, że nikt już nie wierzył, ze ten kolejny pomysł się uda. Ale udało się. Bo przecież jesteśmy już po słowie. Uda się, prawda? Pomimo lęku, stresu....ale też i w wielkiej radości.
Być może właśnie to ten pomysł, który okazał się właściwy. Ten, który zasiany został w naszych sercach przez przypadek, który rozwinął się w prawdziwe marzenie, a potem plan. Bo ja mam marzenia, a mój Mąż robi plany, kiedy moje trochę -mrzonki, sen wariatki, stają się i jego marzeniami. Sądzę, że dlatego stanowimy tak dobry zespół. Sądzę, że może dlatego się udało.
A może po prostu jeśli się bardzo chce, to chwyta się życie za jaja i nie puszcza, jak mówi moja druga połowa. I jeśli się czegoś naprawdę chce to po prostu się to robi. Problemem jest, że większość ludzi na ziemi tak naprawdę nie wie, czego pragnie. I być może, tak wielu ludzi jest nieszczęśliwych. Dlatego tak wiele osób przewija się przez mój oddział psychiatryczny, który już niedługo przestanie być moim oddziałem.
I może, jeśli naprawdę czegoś chcesz, to życie daje ci znaki. Może dlatego w zimowy, styczniowy poranek zmuszaliśmy się do wstania i chodzenia do urzędów. Może dlatego mój Mąż przez przypadek wysłał cv, kiedy oboje byliśmy spici paroma winami. Może życie nam pomaga i daje nam znaki. A może to jeden wielki przypadek, chaos, z którego po prostu możemy wyłowić coś dla siebie, póki po prostu żyjemy. Póki możemy czegoś doznać, zaznać. Póki możemy się popłakać z radości, choć we wszechświecie, jego ogromie, nasze życie nic nie znaczy. My sami nadajemy mu sens z bezsensie.
Doznać. Czuć. Zobaczyć, poczuć, zamiast posiadać. Już dawno powiedziałam, że wolę być, niż mieć. Jeśli mieć, to tylko po to, żeby być. Dlatego rozdaję wszystkie rzeczy. Sprzedaję, bo pieniądze to teraz jedyne mieć, które pozwoli mi być, być tak bardzo. Dlatego wydaję nawet książki, bo przecież wzięłam z nich już wszystko, co mogłam. Po co mają stać na moich półkach, umierać, skoro mogą żyć, gdy będą czytane przez innych? Mam nadzieję, że moje książki będą też żyć, podczas gdy ja, tam, będę żyła innym życiem. W jakiś sposób, być może, narodzę się na nowo.
Mieć, być. Bo jeśli będę umierać, za kilka albo kilkadziesiąt lat, to czy w ostatnich miesiącach będę myśleć o tym, ile mam książek na półkach, ile mam krzeseł, pięknych talerzy i kubków...czy będę wspominać te chwile, w których zobaczyłam po raz pierwszy zorzę polarną, w których stanęłam po raz pierwszy na szczycie kolejnej góry? Chwile, które współdzieliłam też z przyjaciółmi? Nie, wicie gniazda nigdy nie było dla mnie. Wiedziałam o tym od zawsze. Wicie gniazda nie było też nigdy dla mojego Męża. Zrozumiał to z czasem. Sam bowiem przyznał, że bał się.
Wszyscy od dziecka wtłaczają nam do głów schemat. Ożeń się, zbuduj dom, pracuj, miej dzieci. Raz do roku wyjeżdżaj na wakacje.Dbaj o prestiż społeczny. Kupuj piękne rzeczy. Jeśli tego naprawdę chcesz- twoja sprawa. Jeśli to daje ci radość. Jednak to nie dla mnie. Czasem jednak przekonanie się, że można inaczej, można zacząć na nowo, zostawić wszystko, prawie wszystko co się zna- wymaga czasu. Wymaga być może odpowiedniego momentu.
Chociaż, czasem myślę, że ten odpowiedni moment to wielka bzdura. W miłości. W zmianie pracy. W urodzeniu dziecka. Czekamy na odpowiedni moment i....nagle budzimy się przy końcu naszego życia. Czekanie...można przeczekać całe życie. Też czekaliśmy. Ja czekałam. Ale może tak właśnie miało być.
Gdybanie, czy sięgamy po prostu po coś w chaosie, czy wszystko składa się w jedną całość. Może trzeba mieć szczęście. Może tak naprawdę to takie załapanie się na krzywy ryj. Po prostu jest jak jest. Może trzeba zaszaleć jednej nocy, żeby potem coś przypadkiem mogło się z tego narodzić, a nieraz może trzeba planować to latami, starać się i nie ma w tym żadnej kurewsko żelaznej reguły.
Nie ma to teraz dla mnie znaczenia.
Liczą się fakty.
A fakty są takie, że zmieniam całe swoje życie. No, może prawie całe. Zostawiam tego samego Męża. Zostawiam tych samych przyjaciół, choć dzielić nas będzie większa odległość.
Próbowaliśmy to ugryźć z różnych stron. Od ponad roku kombinowaliśmy, myśleliśmy nad tym, do którego miejsca się udać. Gdzie najlepiej zacząć. W taki czy inny sposób. Na krzywy ryj czy przemyślanie, rozsądnie.
W końcu wyszło jak wyszło, udało się jak się udało. A ja pomimo wątpliwości, stresu i przekonania, że będę niesamowicie sfrustrowana przez używanie innego języka jestem niesamowicie szczęśliwa. Podniecona. Pełna entuzjazmu i miliona nowych planów.
Swojego czasu powiedziałam mojemu Mężowi, że pewnie tak naprawdę zacznę pisać wtedy, gdy nam się uda. gdy wywrócimy swoje życie do góry nogami i naprawdę znajdę słowa na dłużej niż na kilka przypadkowych nocy. Być może wracam, bo tak naprawdę się żegnam.
Bo naprawdę się udało. Umowy o pracę i mieszkanie podpisane, bilety na samolot kupione.
25 kwietnia wylatuję z Mężem na Islandię. Najpierw na pół roku a potem...czas pokaże.
Czas po prostu zacząć przygodę życia.
Czyż islandzki nie jest jednym z najpiękniejszych języków jaki istnieje?
Za szybko poszłam do łóżka z pisaniem. Wiem to. Po założeniu tego bloga w grudniu i po paru lichych wpisach czułam się jak po perfekcyjnym one night stand- wszystko ładnie, pięknie, ale jednak czegoś brakuje, bo szukałam czegoś więcej niż słownego, w tym przypadku, orgazmu. Szukałam czegoś więcej w sobie. Chciałam więcej od życia.
Teraz już nie mogę powiedzieć, ze tego nie dostałam. I już chyba nie zapeszę. Przecież wszystko już załatwione. Słowo się rzekło, słowo zobowiązało. Przecież przewracam już wszystko na głowę, zielonym do dołu- a może tak naprawdę zielonym do góry, zielonym do góry dla mnie. Liczą się tylko moje kolory. Nasze. Nasza perspektywa.
Zawsze chciałam przecież czegoś więcej od życia. Zawsze czułam w sobie ten skowyczący aż momentami zew, który kazał sięgać w życiu po coś więcej. Ten, który wymagał ode mnie odwagi, ten, który nieraz brutalnie hamowała codzienność a także ten...którego kocham, którego wybrałam na towarzysza na mojej drodze. Hamował, bo to ja jestem tą, która nie tylko stąpa po chmurach, ale wręcz nieraz i na nich tańczy. to ja jestem tą, która nie wierzy tylko w niemożliwe, jak w ironicznym wierszu Bursy, w którym zakochałam się jako nastolatka. To ja jestem wariatką. A on jest moim rozsądkiem...ale i siłą. I od kiedy go poznałam wiedziałam, że i on słyszy ten skowyt. Tylko w nim dojrzewał on latami. Być może czekał na odpowiedni moment. Bo gdyby i on tego nie słyszał, gdyby on nie miał w sobie tego ognia...w przeciwnym wypadku, czy moglibyśmy być w ogóle razem i kochać się, wciąż namiętnie i szalenie?
Dorośliśmy. Dojrzeliśmy. On w tym roku kończy 30 lat. Ja 28. Jesteśmy ze sobą 10 lat, 4 lata żyjemy jako małżeństwo. skończyliśmy studia. Żegnaliśmy tych, których kochaliśmy. Zmienialiśmy pracę, marzenia. Pomysły na siebie. Zresztą, tych pomysłów było tak wiele przez te wszystkie lata, pomysłów, do których ja w swym szaleństwie nadmiernie się zapalałam, a który jego racjonalizm gasił, że nie dziwi mnie wcale, że nikt już nie wierzył, ze ten kolejny pomysł się uda. Ale udało się. Bo przecież jesteśmy już po słowie. Uda się, prawda? Pomimo lęku, stresu....ale też i w wielkiej radości.
Być może właśnie to ten pomysł, który okazał się właściwy. Ten, który zasiany został w naszych sercach przez przypadek, który rozwinął się w prawdziwe marzenie, a potem plan. Bo ja mam marzenia, a mój Mąż robi plany, kiedy moje trochę -mrzonki, sen wariatki, stają się i jego marzeniami. Sądzę, że dlatego stanowimy tak dobry zespół. Sądzę, że może dlatego się udało.
A może po prostu jeśli się bardzo chce, to chwyta się życie za jaja i nie puszcza, jak mówi moja druga połowa. I jeśli się czegoś naprawdę chce to po prostu się to robi. Problemem jest, że większość ludzi na ziemi tak naprawdę nie wie, czego pragnie. I być może, tak wielu ludzi jest nieszczęśliwych. Dlatego tak wiele osób przewija się przez mój oddział psychiatryczny, który już niedługo przestanie być moim oddziałem.
I może, jeśli naprawdę czegoś chcesz, to życie daje ci znaki. Może dlatego w zimowy, styczniowy poranek zmuszaliśmy się do wstania i chodzenia do urzędów. Może dlatego mój Mąż przez przypadek wysłał cv, kiedy oboje byliśmy spici paroma winami. Może życie nam pomaga i daje nam znaki. A może to jeden wielki przypadek, chaos, z którego po prostu możemy wyłowić coś dla siebie, póki po prostu żyjemy. Póki możemy czegoś doznać, zaznać. Póki możemy się popłakać z radości, choć we wszechświecie, jego ogromie, nasze życie nic nie znaczy. My sami nadajemy mu sens z bezsensie.
Doznać. Czuć. Zobaczyć, poczuć, zamiast posiadać. Już dawno powiedziałam, że wolę być, niż mieć. Jeśli mieć, to tylko po to, żeby być. Dlatego rozdaję wszystkie rzeczy. Sprzedaję, bo pieniądze to teraz jedyne mieć, które pozwoli mi być, być tak bardzo. Dlatego wydaję nawet książki, bo przecież wzięłam z nich już wszystko, co mogłam. Po co mają stać na moich półkach, umierać, skoro mogą żyć, gdy będą czytane przez innych? Mam nadzieję, że moje książki będą też żyć, podczas gdy ja, tam, będę żyła innym życiem. W jakiś sposób, być może, narodzę się na nowo.
Mieć, być. Bo jeśli będę umierać, za kilka albo kilkadziesiąt lat, to czy w ostatnich miesiącach będę myśleć o tym, ile mam książek na półkach, ile mam krzeseł, pięknych talerzy i kubków...czy będę wspominać te chwile, w których zobaczyłam po raz pierwszy zorzę polarną, w których stanęłam po raz pierwszy na szczycie kolejnej góry? Chwile, które współdzieliłam też z przyjaciółmi? Nie, wicie gniazda nigdy nie było dla mnie. Wiedziałam o tym od zawsze. Wicie gniazda nie było też nigdy dla mojego Męża. Zrozumiał to z czasem. Sam bowiem przyznał, że bał się.
Wszyscy od dziecka wtłaczają nam do głów schemat. Ożeń się, zbuduj dom, pracuj, miej dzieci. Raz do roku wyjeżdżaj na wakacje.Dbaj o prestiż społeczny. Kupuj piękne rzeczy. Jeśli tego naprawdę chcesz- twoja sprawa. Jeśli to daje ci radość. Jednak to nie dla mnie. Czasem jednak przekonanie się, że można inaczej, można zacząć na nowo, zostawić wszystko, prawie wszystko co się zna- wymaga czasu. Wymaga być może odpowiedniego momentu.
Chociaż, czasem myślę, że ten odpowiedni moment to wielka bzdura. W miłości. W zmianie pracy. W urodzeniu dziecka. Czekamy na odpowiedni moment i....nagle budzimy się przy końcu naszego życia. Czekanie...można przeczekać całe życie. Też czekaliśmy. Ja czekałam. Ale może tak właśnie miało być.
Gdybanie, czy sięgamy po prostu po coś w chaosie, czy wszystko składa się w jedną całość. Może trzeba mieć szczęście. Może tak naprawdę to takie załapanie się na krzywy ryj. Po prostu jest jak jest. Może trzeba zaszaleć jednej nocy, żeby potem coś przypadkiem mogło się z tego narodzić, a nieraz może trzeba planować to latami, starać się i nie ma w tym żadnej kurewsko żelaznej reguły.
Nie ma to teraz dla mnie znaczenia.
Liczą się fakty.
A fakty są takie, że zmieniam całe swoje życie. No, może prawie całe. Zostawiam tego samego Męża. Zostawiam tych samych przyjaciół, choć dzielić nas będzie większa odległość.
Próbowaliśmy to ugryźć z różnych stron. Od ponad roku kombinowaliśmy, myśleliśmy nad tym, do którego miejsca się udać. Gdzie najlepiej zacząć. W taki czy inny sposób. Na krzywy ryj czy przemyślanie, rozsądnie.
W końcu wyszło jak wyszło, udało się jak się udało. A ja pomimo wątpliwości, stresu i przekonania, że będę niesamowicie sfrustrowana przez używanie innego języka jestem niesamowicie szczęśliwa. Podniecona. Pełna entuzjazmu i miliona nowych planów.
Swojego czasu powiedziałam mojemu Mężowi, że pewnie tak naprawdę zacznę pisać wtedy, gdy nam się uda. gdy wywrócimy swoje życie do góry nogami i naprawdę znajdę słowa na dłużej niż na kilka przypadkowych nocy. Być może wracam, bo tak naprawdę się żegnam.
Bo naprawdę się udało. Umowy o pracę i mieszkanie podpisane, bilety na samolot kupione.
25 kwietnia wylatuję z Mężem na Islandię. Najpierw na pół roku a potem...czas pokaże.
Czas po prostu zacząć przygodę życia.
Czyż islandzki nie jest jednym z najpiękniejszych języków jaki istnieje?
Kurczę, bardzo dużo ludzi wyjeżdża ostatnio na tę Islandię. Podobno w stolicy mieszka ogrom Polaków. Dlaczego akurat Islandia?
OdpowiedzUsuńOdważna decyzja. We mnie też jest coś w rodzaju zewu. Czasem się odzywa, ale jednak ta potrzeba stabilizacji jest jeszcze silniejsza. Mam momenty, że muszę gdzieś wyjechać, jakoś po swojemu zaszaleć, jednak zawsze muszę mieć miejsce, do którego będę wracać.
Powodzenia w wielkim świecie!
Tak, sporo Polaków tam pracuje. I pytasz, dlaczego Islandia konkretnie mnie, czy dlaczego zrobił się taki boom na ten kraj?
UsuńA ja właśnie nie potrzebuję gniazda. Nigdy nie potrzebowałam, tak naprawdę. Jestem jak kukułka, tyle, że nie będę znosić żadnych jaj :D
W sumie i jedno i drugie :) Wiem, że jest piękny i magiczny. Sama chciałabym tam pojechać poodkrywać uroki co krok zmieniającego się krajobrazu. Być może ta nieprzewidywalność tak intryguje. A Ty? Dlaczego go wybrałaś? Przepraszam - wybraliście.
UsuńWiem, że jest po prostu praca na Islandii, bo ludzie, gdzie jest 300 tys obywateli, nie ogarniają obsługi tak wielkiego boomu turystycznego :D A czemu ja chcę jechać z mężem...chyba wyjaśniłam to w kolejnym poście :D
UsuńSzop przepadnie na kolejne miesiące. A cieszyłem się, że pojawiła się po długiej nieobecności...
OdpowiedzUsuńJa zaś chyba będę musiał zamknąć swój epizod blogowy. Po tylu latach napisałem co musiałem wyrzucić z siebie, nikt już do mnie nie zagląda a też nie mam o czym pisać. Ale nie mam serca usunąć śladów po Kordianie... Nie znałem, nie powinienem się przejmować. Jedyne co wydaje mi się słuszne to zamknąć, ale nie usuwać bloga.
Rozpocząłem przygodę z jutubiem - na razie z jednym filmem. Statystyki rosną, hajs nie wpadnie tak szybko bo zmienili warunki programu partnerskiego :V.
Także tego... 3maj się, omijaj gejzery xD.
Właśnie nie przepadnie. Będzie pisać, bo będzie musiała gdzieś wylać nadmiar wrażeń. Tak sądzę :D
UsuńTo zależy właśnie jak czujesz. Ja nigdy własnie nie usuwałam blogów, bo to było i dla mnie ważne ale...zamykałam. I kto wie, może zechcesz wrócić? Ale yb też brzmi nieźle :D
Hah, ale mam zamiar się kąpać w gorących źródłach :D
Może wrócę do blogowania. Ale w związku z yt. Bo wymyśliłem obejście praw autorskich a jednak użyć film i mieć coś z kliknięcia :D.
UsuńGorące źródło a gejzer to co innego. Omijaj gejzery, nie wpadnij do żadnego :P.
Ja nie potrafię tak zostawiać. Nie potrafię się nie przywiązywać. Mam w sobie dużo sentymentalizmu. A moje przywiązanie do przeszłości prawdopodobnie mnie kiedyś zabije. Nawet nie wiesz jak Ci zazdroszczę, jak bardzo chciałabym odnajdywać się w takim życiu jakie opisujesz w tym poście. Ale chyba jestem w grupie tych, co mają najgorzej, bo sami nie wiedzą czego chcą tak naprawdę.
OdpowiedzUsuńTo znaczy...ja się przywiązuje i nie jednoczesnie. Mam w sobie dziwną ambiwalencję. Przywiązuję się od ludzi. Ale nie do rzeczy. Choć, może jeszcze tak naprawdę to zweryfikuję? niemniej, jednak, zawsze sądziłam, że życie przeszłością zamiast "tu i teraz" czy nadmierny sentymentalizm mogą doprowadzić do szaleństwa i rozpaczy. Bo nie posiadamy przeszłości. Zresztą, czy w ogóle cokolwiek posiadamy?
UsuńMoże jeszcze musisz zrozumieć. to wymaga czasu. I od nas wymagało.
Powodzenia więc w podróży :)
OdpowiedzUsuńDziękujemy:)
UsuńA na to pisanie jest odpowiedni czas, właściwy moment, chwila, w której - bardziej niż w innej - należy zacząć? Jeśli brak tych słów fizycznie boli to dla mnie jest ten moment. O ile jeszcze jesteśmy w stanie te słowa z siebie wydobyć, bo niemożności Ci nie życzę, choć ja zaznałam ją tysiąckroć.
OdpowiedzUsuńZazdroszczę Ci tego trochę, w tym dobrym tego słowa znaczeniu. Choć u mnie, szczerze mówiąc, to było dokładnie odwrotnie. Mnie ten schemat z pracą, domem i rodziną nigdy nie przyciągał, ja chciałam uciekać, wyjeżdżać, poznawać. Chciałam wieżowca, panoramy za oknem salonu, innego języka, tysięcy kilometrów rocznie, systematycznie bardziej niżeli raz na dwanaście miesięcy... A teraz mnie ciągnie do małego domu na wsi, do ciszy, spokoju, śpiewu ptaków. Ale powodzenia Wam życzę, mocno trzymam kciuki!
Właśnie jest odpowiedni czas na zasadzie pewnej blokady. Słów się pragnie, ale nie są w stanie biec w tym kierunku. Ale inne rzeczy spuszczają je jak ogary ze smyczy:)
UsuńTylko...że mi się nie marzą gwarne miasta. Mi się marzy...podróż w dzikość. Jakkolwiek ot tandetnie nie brzmi :D