środa, 12 września 2018

O islandzkim skarbie narodowym, czyli parę faktów o baranach.


-Czy macie jakieś wegańskie dania?- zapytała wczoraj jedna z klientek naszej restauracji na lotnisku. Cóż. Islamndczycy nie słyną z dań wegetariańskich ani tym bardziej wegańskich. Co więcej. Bycie "wege" uważają za lekkie, nieszkodliwe wariactwo, do którego podchodzą z pewną humorystyczną rezerwą.
Wymieniłyśmy szerokąopcję dań wegańskich. Aż dwie pozycje. Sałatka i jakieś warzywne kulki pieczone przez naszego hinduskiego kucharza. Całkiem nieźle jak na Islandię, jeśli mam być szczera. Ale dziewczyna, ucho pochodząca z USA albo Kanady nie wyglądała na przekonaną. Przechadzała się, spoglądała na to, co mamy w ofercie.
-A ta baranina....to na pewno owce z Islandii?
-Tak.
-To poproszę.
Widziałam szok na twarzy koleżanki. Sama w pierwszym momencie nie zrozumiałam ale po chwili do mnie dotarło. Jeśli to owca islandzka, to zje ją nawet pewien rodzaj weganina. I absolutnie nie kłóci się to z przekonaniami.
Wydaje się absurdalne? Ale wcale takim nie jest. Isladczycy kochają swoje owce. I te owce są naprawdę najszczęśliwszymi owcami na świecie.
Sama byłam wegetarianką wiele lat temu i w całej ideii nie chodziło mi o kwintesencję, czyli zabijanie zwierząt w celu spożycia- chodziło mi raczej o cały przemysł, to jak zwierzęta cierpią przez całe życie w hodowlach. Jak zamykane są w klatkach, jaki wielki stres przeżywają. Jak są po prostu towarem, a nie żywymi istotami. To jest bardziej przerażające, niż sam fakt zabicia zwierzęcia, który wydaje mi się naturalny, wrodzony. Może to dziwne podejście ale w dyskusjach z wieloma wegetarianami nieraz słyszałam właśnie głównie argumenty dotyczące hodowli, jakoby niejedzenie mięsa było sprzeciwem wymierzonym w ich istnienie, a nie w sam fakt bycia istotą wszystkożerną, jaką jest człowiek. Bo temu jednak trudno zaprzeczyć. Mówię tu o pewnego rodzaju dojrzalszym, przemyślanym wegetarianiźmie niż tym mówiącym tylko "to zwierzę to czyjaś matka". Matki umierają na całym świecie, w każdym gatunku, zabijane przez drapieżniki albo w wypadkach samochodowych.
Niemniej, żyjąc na Islandii rozumiem, dlaczego wegetariaznim tutaj to łagodne wariactwo, do którego podchodzi się z rezerwą. W końcu tradycyjnie je się głównie baraninę i jagnięcinę. Ewentualnie źrebninę ( tak, jedzą tu małe koniki) i walenie, od jakiegoś czasu ryby i owoce morza- możę wydaje się dziwne, ale rybołóstwo na Islandii nie jest tradycyjną formą zdobywania pożywienia- popularne zrobiło się tu dopiero w XX wieku. Od wielu lat spożywa się więcej wołowiny ( islandzkiej, rzecz jasna!) i drobiu, ale nadal, najpopularniejszym mięsem jest tu tzw lamb, czyli jagnięcina. Dodaje się ją nawet do parówek. Najwięcej szynek w "islandzkiej biedronce" jest zrobionych z owiec. Kilogram piersi z kurczaka jest w tej samej cenie co barani udziec.



Islandia nie istnieje bez owiec. To proste stwierdzenie, które w pełni oddaje ducha tej wyspy. Bo owce są wszędzie, są najczęstszą przyczynąwypadków drogowych, pisze się o nich tradycyjne poematy, nosi się zwetry z ich wełny. Są wrośnięte w islandzką kulturę bardziej niż ludzie, choć to oni je tutaj sprowadzili. Ale...ludzie na tej nieprzyjaznej wyspie na pewno, przez wieki, od kiedy osiedlono się w śedniowieczu, na pewno by bez nich nie przetrwali. To, jak ważne są dla Isladczyków definiuje nawet język. Staroislandzkie słowo fe oznaczło jednocześnie owce i...pieniądze. Kto miał owce, ten był bogaty. Najprostszy wyznacznik tego niegdyś prostego, silnego ludu.
Owce zostały sprowadzone na Islandię około 1100 lat temu, przez Wikingów. Podobnie jak ludzie, izolowane od obcych wpływów, stały się unikatowe. Może nawet bardziej. Nigdy nie krzyżowane z żadną inn a rasą, pozostały niezmienne od IX wieku.
Kto widział polskie czy angielskie owce, rozliczne rasy w zoo dla dzieci, widząc islandzką owcę w jakiś sposób zauważy jej inność, odrębność. Mieszkańczy wyspy doskonale zdają sobie sprawę z inności swoich skarbów, dlatego żadna owca, pochodząca z kontynentu nie ma prawa pojawić się na Islandii. Co więcej, gdy islandzka owca zostanie wysłana "za granicę", czy może raczej za ocean...nie ma prawa powrotu. Bo co, jeśli zaszalała w jakiejś innejh hodowli i przez to sprowadzi do swojego stada jakiegoś obcego genetycznie przybysza? Tak oto dba się o odrębność owiec.



Co więcej, nie wszystkie owce na Islandii są takie same. W każdym owczym stadzie istnieje pewna "owca- lider". Ma nawet specjalną nazwę w języku islandzkim, mianowicie- forystufe.
Forystufe jest pewnego rodzaju przewodnikiem, najbardziej hardą owcą z hadrych owiec smaganych wiatrem i żywiących się niezwykle pachnącymi ziołami. Nadal, nie jest to obca rasa, ale badania naukowe udowodniły, że owca- lider różni się trochę genetycznie od pozostałego stadka. I widać to na pierwszy rzut oka. Najczęściej owce te są opisywane jako "długonogie, chude, sprawne i elastyczne barany z ogromnymi, inteligentnymi oczami". Są trochę większe od "regularnego stadka", mają naprawdę lekki i szybki sposób poruszania, a ich runo jest zazwyczaj ciemniejsze. Forystufe jest z reguły największym skarbem w stadzie każdego islandczyka i to najczęściej ten osobnik jest przedstawiany na słynnych konkursach na najbardziej wartościową owcę w wiosce/ regionie/ na Islandii. Prawdopodobnie to dzięki przewodnikom, wyjątkowo inteligentnym ( intelekt liderów jest opisywany nawet w islandzkich sagach) islandzkie owce udowodniły w 2012 roku, jaką są twardą i unikatową rasą.
Mianowicie, w 2012 roku cała Islandia pogrązyła się w żałobie. Na północy o wiele wcześniej niż przewidywano spadł śnieg. Islandzkie owce na zimę zapędzane są do zagród, latem hasają beztrosko dosłownie wszędzie ale...w 2012 roku zima zaskoczyła pasterzy jak u nas kierowców. Stada zostały przysypane śniegiem. Wszyscy myślieli że ten skarb został stracony. Jednak...po 45 dniach wszyscy zostali zaskoczeni, gdy owce jak gdyby nigdy nic wyszły spod śniegu. Przetrwały. Nie wszystkie, ale znaczna większość. Można sobie wyobrazić, jacy szczęśliwi tego dnia byli Islandczycy. Można się domyślić, że oto znaleźli po raz kolejny potwierdzenie, jak bardzo ich dziedzictwo narodowe jest niezwykłe.



Bo owce można nazwać dziedzictwem narodowym. Islandia owcami stoi i widać też wszędzie sotjące owce. Może nie w Keflaviku, gdzie mieszkam czy Reykjaviku- ale wystarczy pojechać 20-30 km za stolicę i trzeba być o wiele ostrożniejszym na drodze. Bo w każdym momencie może na niej pojawić się owca, czy raczej ministadko trzech sztuk, bo najczęściej porwadzają się trójkami. O ile na południu, najchętniej odwiedzanym przez turystów nie ma ich aż tak dużo to, to wystarczy wybrać się na północ. Owce są dosłownie wszędzie. Na szczytach gór i klifach. W pobliżu gorących źródeł. Śpiące na nagrzanym asfalcie. Śpiące na brzegu oceanu. Pasące się na dachach domów porośniętych trawą. Wszędzie, wszędzie owce, biegające swobodnie i wesoło.
Myślę, że islandzkie owce są szczęśliwsze od wielu ludzi w innych krajach. I żyje się im o wiele lepiej. A nawet gdy idą pod nóż...cóż. Nie dzieje się to "przemysłowo" i każdy pasterz docenia poświęcenie swojej owcy. Nie, nie przesadzam. Świetnie stosunek hodowców do owiec opisuje film "Barany, islandzka opowieść". Widziałam go parę miesięcy przed ywjazdem tutaj i...sądziłam, że jest w jakiś sposób przejaskrawiony. Po paru miesiącach pobytu na Islandii z ręką na sercu mogę powiedzieć- nie, nie jest. To obraz pokazujący prawdziwy stosunek ludzi do zwierząt, z którymi żyją i z którymi jakoś się utożsamiają. I uważam...że to piękna więź.





A jeśli chodzi o smak? Bo przecież to chyba zasadnicza sprawa, jeśli chodzi o islandzkie owce. Po coś się je hoduje. I nawet jeśli pasterze mają ze swoimi owcami iście mistyczną więź, w końcu trafimy do sedna.
Wiem, że wielu ludzi w Polsce nie przepada za baraniną. Mówią, że to mięso śmierdzące, "spocone" przez wełnę, twarde...
Cóż. Nie islandzka baranina. Uznawana, nie bez kozery, za najlepszą na świecie, ma unikatowy smak. Co więcej, baranina czy jagnięcina z każdego regionu ma trochę inny smak bo, jak żartuje mój mąż, "przyprawia się za życia", jedząc dzikie zioła , charakterystyczne dla danego miejsca na wyspie. Wypasane, czy raczej puszczone samopas owce wiedzą, co dla nich najlepsze. Śpiące na plażach, żyjące bez stresu, włóczące się i czujące się z tym całkiem bezpiecznie...smakują całkiem inaczej. Sama polubiłam bararinę, a mój mąż stał się jej niekwestionowanym fanem. W pewien sposób uzależnił się od baraniny. A ja dodatkowo odkryłam nowe możliwości w kuchni i parę dni temu miałam okazję się wykazać...piekąc przez 10 godzin barani, 3 kiligramowy udziec w brytfannie. Śmiałam się, że gdybym komuś przywaliła tym kawałem mięcha, to mogłabym zabić. I chyba było w tym sporo prawdy. Ale zdecydwanie....efekt końcowy był nie tyle śmiertelnie trujący, co powalający. Kto wie, może jeśli trochę tu posiedzę, jednak stanę się ekspertką od baraniego mięsa...i może nauczę się robić na drutach? Przez owce to przecież też rozrywka narodowa. Coś trzeba robić w ciemne , długie wietrzne wieczory...a zima coraz bliżej. Coraz częstsze zorze przekonują mnie o tym nieustannie.



Więc na koniec...coś nie o baranach. A o łabędziach. Bo ostatnie już odlatują i zdecydowanie mówią o tym, że koniec lata czuć nie tylko przez silniejszy wiatr i coraz dłuższe noce.



czwartek, 6 września 2018

O paru kobietach poznanych na Wyspie tak po prostu, czyli bardzo kobiecy wpis bez żadnego powodu.


To nie była miłość od pierwszego wejrzenia.
Chociaż ona spodobała mi się w jakiś sposób od razu , mimo że ja jej- niekoniecznie. Ta oryginalna uroda połączona z jakąś krnąbrnością na pierwszy rzut oka. Energia. “Charekterek”. Może to wpływ południowego temperamentu, zawartego gdzieś tam w genach? Chociaż na początku nie miałam pojęcia skąd pochodzi. Byłam pewna że jest Azjatką. Nie pomyliam się tak bardzo, jak się potem okazało. Greczynko- Tajka. Bardzo oryginalnie połączenie.
Myślałam, że jest młodsza, młodsza niż ja.Jest starsza. Zauważyłam, że wiele dziewczyn, głównie Polek, nie przepada za nią. Może dlatego, że nie jest typem, który łatwo skategoryzować. Może dlatego, że ma naprawdę oryginalną urodę i czuć od niej pewną siłę. Wiele kobiet może się tego bać. Takie miałam wrażenie obserwując wszystko z boku.
Z czasem zauważyłam, że uwielbiają ją głównie faceci. Tę lekko postrzeloną, charakterną Greczynkę. Od jednego ze znajomych usłyszałam, że wnosi na to lotnisko wiele życia. Ubarwia. Zaczęłam jakoś uważniej na nią patrzeć. I może miałyśmy więcej okazji żeby porozmawiać, nawet przelotnie. W końcu zapamiętała moje imię i przestało ją jakoś drażnić to, że jestem głośna.

Jedno piwo z większą grupą znajomych z lotniska, z którymi pracujemy w naszym ulubionym barze. Jedno spotkanie, kolejne i tak jakoś... z czasem zaczęłyśmy więcej rozmawiać. Dowiedziałam się o niej o wiele więcej. O jej ciekawym życiu. Dość szalonym, momentami aż nadmiernie wirującym przed oczami. Z czasem, w ciągu paru miesięcy ja i mój mąż zostaliśmy w jakiś sposób jej "ulubioną parą", crazy couple, jak mawia. A ja zostałam jej "baby", jak zawsze do mnie mówi. Jej dziewczyną, jak nieraz się śmiejemy.
Kocha koty, jest wegetarianką i tęskni za miłością swojego życia, z którą nie może być w tym momencie razem. Płacze rozdzierająco po śmierci 20 letniego kota jej babci, która jest trochę jak wieddźma. Ona chyba ma to po niej. Śmieszy ją niezmiernie polski język. Ma trochę problemów, ale jakoś z nimi żyje. Uwielbia się przytulać i nie przeszkadza jej, kiedy śmierdzę w pracy olejem od frytek i jestem cała w mące, chociaż ona nie pracuje w kuchni. Ma cudowny wyraz twarzy, kiedy po wypiciu całej butelki wina robi mi profesjonalny makijaż, widzę zachwyt w jej ciemnych oczach, które śmieją się jak oczy dziecka przy rozpakowywaniu prezentów, kiedy maże mi tymi pędzlami po twarzy. Bo marzyło się jej od początku, żeby mnie pomalować. Dlaczego? Tego nie zrozumiem.
Dla żadnej z nas angielski nie jest pierwszym językiem. Dla niej jest trochę bardziej "jej", bo mieszkała w USA przez spory kawałek czasu. Ja kaleczę go mocno, nadal, choć coraz mniej. Ale to nie przeszkadza rozmawiać nam nieraz o głupotach, a nieraz o naprawdę poważnych sprawach. To nie przeszkadza w tym, by nieraz pocieszyć. Bo ponoć wystarczy przytulić. To nie przeszkadza temu, żeby napełniać się wzajemnie energią. Tą kobiecą energią. Bo okazuje się, że jednak....kobieta na kobietę zadziała inaczej, niż mężczyzna. Okazuje się, że tak, nawet ja, momentami pozornie męska, a tylko w środku kobieca i matczyna, potrzebuję tego kobiecego kręgu. I potrzebuję "swojej dziewcyzny"...tak jak i ona potrzebuje chyba mnie. Żeby czasem porozmawiać. Wypić coś razem. Powiedzieć do siebie "baby". Nic wielkiego. Obie przecież zostawiłyśmy swoje kobiety w innych krajach. Matki, babki...przyjaciółki. Obie tęsknimy.

***

Poznałam ją w jednym z pierwszych tygodni. Zanim ona zaczęła pracę w tym samym miejscu co my, w momencie kiedy dopiero co stawialiśmy pierwsze kroki. Od razu mi się spodobała. Inteligentne spojrzenie. Cięty żart. Naprawdę ładna buzia.
Z nią mogę rozmawiać w tym samym języku. I jak się okazuję, mogę z nią rozmawiać godzinami. Od samego początku nie było z tym najmniejszego problemu. To z nią spędziłam jeden z najprzyjmniejszych dni na Islandii. "Nasza randka", jak się śmiejemy. Randka, którą musimy kiedyś powtórzyć ale jakoś...nie ma okazji. Ale to był naprawdę piękny, powolny, kobiecy dzień. Kiedy mój mąż był na dodatkowym dniu w pracy, nasz wspólny przyjaciel był zajęty mistrzostawmi świata, a my miałyśmy czas po prostu dla siebie. Nie musiałam jej znać długo, żeby poczuć się jak z kimś, kogo znam latami. Siedząc w kawiarnianym "ogródeczku", na zewnątrz, bo to był prawdziwie piękny, ciepły dzień na Islandii. Chyba pierwszy taki w lipcu. Bo tak, to było w lipcu. Mogłyśmy po prostu pójść po zakupy. przy okazji zahaczając o kawiarnię. Usiąść potem nad oceanem i wypić razem piwo, nieśpiesznie. Rozmawiając o mniej i bardziej ważnych rzeczach. Głębokich i płytkich. Mogąc razem po prostu milczeć.
Tak, to był piękny, ciepły, kobiecy dzień. Taki, jakiego czasem potrzebuję.
Czasem mam wrażenie, że to ona, niewiele młodsza ode mnie, a czasem bardziej świadoma, czasem bardziej zagubiona niż ja równoważy tę całą męskość w moim otoczeniu. Bo przecież mieszkam teraz z dwoma samcami, moim mężem i drugim mężczyzną o tym samym imieniu. Myślałam, że będę mieszkać jeszcze i z nią, ale przez pewne sytuacje, emocje, zdarzenia, wyszło inaczej. Nie mieszkamy razem, ale nadal się widujemy. Rzadziej, ale jednak. Bałam się w pewnym momencie że to wszystko się rozpadnie ale jednak...jest. Obecna. I czasem swym głośnym śmiechem równoważy ironiczne komentarze moich mężczyzn o tym samym imieniu. Czasem sądzę, że w czwórkę bylibyśmy idealni ale wyszło trochę inaczej.
W pewien sposób czasem myślę że w tym świecie jakoś ona jest idealną kompanką i paradoskalnie, czasem przez to bardziej tęsknię za tymi kobietami, które zostawiłam za oceanem, z którymi chciałabym pójść do kawiarni, posiedzieć nad jeziorem z piwem. Tęsknię za tamtymi, ale tu mam ją. I mam nadzieję, że cokolwiek się nie stanie, będę mogła pójść z nią jeszcze na randkę. Rozmawiać nieśpiesznie o książkach, społeczeństwie i pierdołach.
W jakiś sposób to ten rodzaj czułości, który pojawia się od razu. Wobec unikatowej energii i tego jednego głośnego śmiechu. Tak, cieszę się, że znalazłam i ją.


***
Znam ją krótko. Miesiąc. Co to miesiąc, wobec cały lat znajomości? Ale od razu między nami zaiskrzyło. Może to podobne wibracje choć...na jakiej płaszczyźnie?
Jest śliczna i ogląda się za nią pół lotniska. Ma naprawdę czarujący uśmiech i potrafi zagadać każdego. Bywa bardzo otwarta, potrafi każdego zagadać. Ale przy tym wszystkim jest niezmiernie wrażliwa. Czasem nie ma wręcz skóry. Nadwrażliwa, jak mówi jeden z mężczyzn, który pracuje razem z nami w kuchni. ten z którym się kłóci. Ale może kłócą się dlatego, że mówią w jednym języku? Nie rozumiem tych awantur i nie mogę się nawet wtrącić ale...i tak bym tego nie zrobiła. Lubię ich oboje.
Ona kojarzy mi się z kotem. Wdzięczną kotką, która kładzie się na kolanach i każe się głaskać, kiedy ma ochotę. Tak, to chyba dobre porównanie. Naprawdę jest taka. A ja...przecież ja uwielbiam koty.
Lubię spędzać z nią wieczory. Do tej pory zawsze byliśmy we trójkę, ja, ona i nasz Bułgar. Jednak teraz on wrócił do kraju na miesiąc, a my zostałyśmy same. I jesteśmy jakby bliżej. Rozmawiamy coraz więcej. Coraz poważniej. Dzisja przez pewne moje opowieści aż uroniła łzę. Nie bałam się powiedzieć jej, dlaczego już nie maluję. Albo za kim tak naprawdę tęsknię...w całkiem inny sposób, niż tęsknię za ludźmi, którzy nadal są obecni w moim życiu, ale po prostu nie są na wyciągnięcie ręki. Rozmawiamy ze sobą i widzimy coraz więcej wspólnych punktów, które mają naprawdę dobry smak.
Uwielbiam się w nią zagłębiać. W jej plany, marzenia. Czasem w jakiś sposób budzi to i we mnie nowego, jeszcze świeższego ducha. Czasem i ona z jej pędem do zwiedzania kojarzy mi się minimalnie z pewną kobietą, której chcę pokazać tej wyspę. Myślę, że by się polubiły. No bo dlaczego by nie?

***

Żyję w jednym mieszkaniu z  dwoma mężczyznami. Jednego kocham i znam od 10 już lat. Drugiego poznałam tutaj, ale już mogłabym za nim wskoczyć w ogień- uwielbiam go praktycznie jak brata. I wiem, że gdyby teraz odszedł jakoś, to strasznie bym za nim tęskniła. Ale...nie o nim miałam. Miało być o kobietach.
W teorii zawsze lepiej dogadywałam się z facetami. Kiedyś zresztą o tym pisałam. Ale...ostatecznie, w moim życiu najważniejsze często, finalnie, stawały się kobiety. Najważniejsze- te, które zostawiłam w Polsce i które, mam nadzieję, wszystkie po kolei ale i razem zobaczę w październiku. Może właśnie stąd to docenienie kobiecych wibracji. Bo tęsknię za  tymi najważniejszymi, z któymi mogłam się upić sama albo z Mężem i po prostu porozmawiać. Siedząc nad jeziorem albo na mojej kanapie, w tym naszym "otwartym mieszkaniu.
Ważne stają się dla mnie kobiety tutaj. Powoli. Niektóre bardziej. Inne mniej. Te bliżej i dalej. Roześmiana Królowa Hello Kitty ( naprawdę pracuję z królową tegoż dziadostwa), delikatna Chinka która chce się ze mną upić.Te trzy wyjątkowe, o któych chciałam wam powiedzieć. Niektóre wycofane, inne bardziej przebojowe. Wszystkie na swój sposób piękne.

Jesteśmy ważne dla siebie. Nawet jeśli mówimy różnymi językami, mamy różne pochodzenie. Jakiś rodzaj energii łączy nas mimo wszystko. I myślę, że nie trzeba wiele o tym mówić, bo to coś...co po prostu się czuje. Każda z was ma chyba takie poczucie nieraz. Nieraz musi do niego dojrzeć, ale gdzieś podskórnie czuje to jak przebiegjący prąd.
Myślę, że mężczyźni nieraz widzą te pewne wymiany energii, tak jak my widzimy ich , pomiędzy nimi. Wibrujący testosteron, wibrujące estrogeny. Może to cała tajemnica.
Czujemy jakoś kobiecy krąg albo odczuwamy jego brak, gdy pewnych rzeczy jeszcze nie rozumiemy.
Więc mam tylko jedną prośbę- bądźmy dla siebie dobre. Tak po prostu.
Tak jak kobiety mogą być albo... Tak jak mogą być.po prostu jak ludzie.



Na koniec najbardziej kobiecy kawałek jaki usłyszałam w ostatnich dniach. Cat kocham miłością wyjątkową, niektórzy wiedzą dlaczego...ale może to będzie mój  "kobiecy sekret"?


wtorek, 4 września 2018

O tym, że kupiliśmy auto, czyli parę słów o tym, jak na Islandii stałam się materialistką. Choć może nie do końca.

Nigdy nie byłam materialistką. Zresztą, samo to słowo kojarzyło mi się od czasów młodości bardzo pejoratywnie. I nie chodzi mi bynajmniej o znaczenie tego słowa w ramach teroii filozoficznych czy w fizyce, a o znaczenie potoczne.
Kierowanie się w życiu korzyściami materialnymi? Pff! Profani. W życiu chodzi przecież o coś więcej! O doznania, wielkie idee, emocje, przecież źródłem wszystkiego jest miłość a jej nie kupimy! Rzeczy? Pieniądze? To coś, co przemija.

Być może jako nastlolatka zbyt mocno zaczytywałąm się Fight Clubem, w którym przeraziła mnie wizja "posiadania mnie przez rzeczy, które to ja powinnam posiadać". Być może czytałam zawsze po prostu za dużo książek, w któych milionerzy byli tak naprawdę nieszczęśnikami i w których na Wichrowym Wzgórzu biedny Heathcliff wcale nie znalazł ukojenia gdy dorobił się fortuny.
Inna sprawa- zawsze była, biedna. Nie ukrywajmy, nie pochodzę z bogatej rodziny. Wręcz przeciwnie. Życie z renty matki w małym miasteczku, do tego ojciec przepijający ostatnie gorsze i stale zaciągający gdzieś długi. To nie mogło się udać. Nie mogłam być bogatą księżniczką. Nigdy, od dziecka, nie kupowałam w sklepach drogich ubrań, butów i torebek. Do dzisiaj, gdy mam wydać spore pieniądze na ubrania, które nie są jakoś funkcjonalne, jak te w góry, które nie są po prostu praktyczne, bolą mnie aż zęby. I ostatecznie wybiorę się do second handu. Inna sprawa, że przez to też nigdy nie nauczyłam się szacunku do rzeczy. Szacunek do ludzi mama wpoiła mi swoją postawą bardzo ładno. Rzeczy niszczę z szybkością zatrważającą. Nawet głupie buty, inni mogą chodzić w nich latami, mi po pół roku pękają podeszwy. Jak to robię? To tajemnica, zagadka, której za łątwo nie rozwiązałby nawet i sam Sherlock. Mi się do tej pory nie udało.

Był nawet okres. kiedy jako nastolatka szyciłam się swoją biedą. Z braku telefonu uczyniłam ideę. Z braku firmowych ciuchów uczyniłam ideę. W końcu zawsze podrygiwał we mnie ten duch punka- anarchisty. Anarchia wyrasta w biedzie, nawet ta nastoletnia i podwórkowa. A przynajmniej, jest jednym z jej powodów.
Z wiekiem wcale z tego nie wyrosłam. Nadal nie przywiązuję się do rzeczy. I o ile jeszcze parę miesięcy temu potrafiłam przywiązać się do książek, jedynej rzeczy, która materialnie była dla mnie cenna ( może dlatego, że ostatecznie chodzi o zawartośc?) tak i książki stały się dla mnie duchami. Zmieniłam setki tomów na czytnik e-booków i czytanie w formie elektronicznej. Bo to, gdy żyje się za granicą, nie ma się swojego domu...jest po prostu praktyczniejsze.
Z wiekiem nie wyrosłam ze swojego jakiegoś buntu wobec materializmu, a wręcz przeciwnie, jeszcze się w nim utwierdziłam, pracując choćby w domu opieki. Gdy ludzie umierali...co po nich zostawało? Garstka rzeczy. Dosłownie garstka, bo nie żyli już we własnych domach. Uzmysłowiłam sobie, jak bardzo rzeczy są kruche. Tak samo jak życia. I jeśli nie mam zamiaru mieć dzieci, jeśli nie mam komu tego przekazać...to tym bardziej, na co mi rzeczy? Tylko to, co potrzebne tu i teraz. Parę ubrań, ulubiony kubek, trochę rzeczy do gotowania w wynajmowanym domu. Coraz bardziej odrzucała mnie idea gromadzenia rzeczy. To, że dają złudne poczucie bezpieczeństwa, koją strach przed przemijaniem wydawało mi się- i nadal wydaje- najokropniejszym z kłamstw. Wszyscy umrzemy, więc po co nam bogactwa? To w jakiś sposób sprawia, że czuję się wolna i pozwalam sobie więcej doznawać. Nie chcę być niewolnikiem rzeczy.
Ale czy można pozbyć się wszystkiego?

Właściwie, pozbyliśmy się wszystkiego, zmieniając swoje życie. Być może, gdybyśmy byli bardziej przywiązani do rzeczy, albo przyświecała by nam idea wicia gniazda, nie byłoby tak łatwo spakować do dwóch plecaków całego swojego życia i przyjechać na tę Wyspę Wiatrów. Oddałam najbliższym ludziom nawet swoje książki. Rozdałam co mogłam, resztę wyrzuciłam. Naprawdę zaraziłam męża ideą "nic nie potrzebuję" tej wiosny. I spakowaliśmy wszystko, całe życie w dwa podróżne plecaki. W jakiś sposób, czułam się dumna z tego faktu. Do dzisiaj się czuję.
Wyzerowany materialny system. Może przy okazji, wyzerowało się parę innych spraw. Nic nie mam...ale może dlatego jestem wolny.

A wczoraj kupiliśmy samochód.
Jak to? Samochód? Siedzimy tu 4 miesiące i kupiliśmy auto?
Zresztą, parę tygodni temu wynajęliśmy mieszkanie. Nie mieszkamy już w "akademiku", na małej przestrzeni, a na 80 metrach razem z jednym kumplem, który ma na imię tak samo jak mój mąż i jest współlokatorem idealnym. Co więcej, myślimy o kupnie domu.
Ale...ale jak to? Czy to się nie kłóci z moim "nie wicem gniazda"?

Cóż. Momentami mam takie wrażenie. Ale...z wiekiem przestałam być tylko odrzucającym wszystko punkiem. Niektóre rzeczy ma się, bo na to wskazuje rozsądek. Praktycyzm. Kupisz dobre raki w góry, żeby nie zginąć. Kupisz tu terenowe auto ( bo jednak, kupiliśmy porządne, terenowe auto) żeby móc zwiedzać. Budować wspomnienia.
Bo rzeczy materialne nie są złem, jeśli nie są celem same w sobie. Jeśli są "po coś". Z wiekiem zrozumiałam, że jednak nie da się żyć bez pieniędzy, jeśli nie jest się siedemnastoletnią squaterką, która może zapłakana wrócić do mamy. Czegoś tam jednaj potrzebujemy. Tylko pieniądze nie mogą być celem same w sobie.
Gromadzenie oszczędności na siłę kojarzy mi się nadal ze smokiem, który śpi na złocie, ale nigdy nie jest szczęśliwy. Ze starcem z Opowieści wigilijnej. Nie, do tego nie chcę doprowadzić.

Ale przyjechałam na Wyspę. A Islandia trochę zmienia też podejście do spraw materialnych. Jakim cudem?
Nagle, pierwszy raz w życiu....mamy pieniądze. Bo na Islandii żyje się trochę inaczej niż w Polsce.
Nie oszukujmy się, oboje zarabiamy najniższą krajową póki co, póki byliśmy zatrudniani przez agencję ( tu też następuje trochę zmian, ale o tym kiedy indziej). A po trzech miesiącach już mogliśmy wynająć mieszkanie ( chociaż z mieszkaniami jest tu problem) i po 4 mogliśmy kupić naprawdę dobre auto. W międzyczasie byliśmy też w Londynie, gdzie mój mąż kupił świetnego laptopa ( gamingowego, jednak jest graczem), a ja kupiłam czytnik do książek. Wszystko w jakimś celu, a wspomnień z Londynu nie zabierze nam nikt ( chociaż stwierdzam, że to paskudne miejsce na ziemii, to jednak byłam tam w najlepszym towarzystwie). Myślimy o kupnie mieszkania a nawet domu. A w marcu mamy lecieć na Filipiny.
Co tu się odpierdala?
Zarabiamy najniższą krajową ale...to nie działa tak jak w Polsce. Z jednej pensji można normalnie...żyć. Nie walczyć o przetrwanie, a żyć. Opłacić spokojnie rachunki, odłożyć troszkę i jeszcze jechać na wakacje. Może nie 8 razy w roku czy też lecieć co weekend do Alicante albo Barcelony jak Islandczycy- snoby, jak mówił o bogatych Islandczykach mój ulubiony, nastolatek z którym pracowałam i który z dziada pradziada jest Islandczykiem ale...nadal stać cię po prostu na życie. Na wychowywanie dzieci.

Na Islandii żyje 320 tysięcy ludzi, w przybliżeniu. Jest też coraz więcej imigrantów ( 12 tys Polaków, pełno Filipińczyków) których, o dziwo, Islandczycy szanują. Bo w ogóle Islandczycy są w większości bardzo miłymi ludźmi, choć na początku ze sporym dystansem i lekkim przerażeniem wobec inności. Przywykli do swojej izolacji. Ale to temat też na innego posta.
Przechodząc do meritum, po 4 miesiącach bycia na Islandii, bycia imigrantem, pracującym w gastronomii...czuję się tu nadal jak na wakacjach. Jakbym okazyjnie chodziłą do pracy. Zdecydowani, żył sobie nie wypruwam, a przy okazji zarabiam.
Na Islandii nikt nie zabija się o przetrwanie. Dlatego w pewien sposób islandzki materialim...jest inny. Oni nie przywiązują się do rzeczy, po prostu kupują to co im się podoba, to co im się przyda. A potem niekoniecznie wielce są tego niewolnikami, co widać nieraz po zaniedbanych i porzuconych domach albo po porzuconych na poboczach autach. Jedyne do czego się przywiązują to chyba swoje owce, język i wyliczanie korzeni z dokłądnością co do 12 pokolenia. Rzeczy? Rzeczy przeminą! Może ci je zabrać pierwszy lepszy sztorm, wybuch wulkanu,...ale póki je masz, to się z nich ciesz, korzystaj. Najlepiej praktycznie.
Spokojny, islandzki materializm przemawia do mnie. Ten...niekonsumpcyjny, bo Islandia nie jest krajem typowo konsumpcyjnym. Jest za mało ludzi, żeby stała się rynkiem zbytu dla wielu korporacji. Dlatego jeśli ktoś kocha kosmetyki, bycie ich testerem- to nie jest kraj dla niego. Jest tu tylko kilka sprawdzonych firm kosmetycznych. Moj ulubiony islandzki nastolatek nie wiedział o co chodzi, gdy żartowaliśmy, że ma tak piękne włosy, że mógłby być modelem firmy Schwarzkopf. Tej firmy tu nie ma. Po prostu.
Rynek nie jest zalany masą produktów, to co dobre, sprawdzone zostaje. Nikt nie zabija się o klientelę. Największy wybór jest chyba w samochodach ale...to dlatego, że są tu potrzebne. Przez pogodę. No bo jak iść do sklepu w śniegu, który pada poziom, a najbliższy sklep nie jest pod domem, ale oddalony o dobre 5 km? Dlatego przeciętny Islandczyk zmienia auta jak rękawiczki. I inwestuje w dobre, trekkingowe buty. I kupuje dużo Coli.

Podoba mi się ten spokojny islandzki materializm, może dlatego, że...po raz pierwszy w życiu mogę iść do sklepu i nie liczyć pieniędzy. Nie tak jak w Polsce, ze zmartwieniem, czy wystarczy mi do pierwszego. Zarabiając, powtórzmy, najniższą krajową. Widzę wreszcie spokój w moim mężu, który zawsze przecież jest tym, który martwi się o nasze przetrwanie, bardziej niż ja, mimo wszystko trochę nastolatka z podejściem "jakoś to będzie". Widzę, że przestał obgryzać skórki u rąk i jest odprężony. Też czuje się jak na wakacjach. Widziałam jego radość, kiedy w Londynie byliśmy w restauracji i mogliśmy zamówićwszystko to, na co mamy ochotę, a nie to, na co nas stać. Łącznie z butelką wina.
Islandia jest bardzo drogim krajem dla turystów, ale przez to, jeśli zarabiasz tutaj, żyjesz..cały świat stoi dla ciebie otworem. To jest chyba klucz. Londyn? W porządku. Filipiny? Może Ameryka Południowa? Wielu ludzi zarabia tu na swoje marzenia, a wielu...zostaje. Bo ten spokojny materializm przyćmiewa walkę o przetrwanie w innych częściach śiata.
Choć może tak naprawdę to nie materializm. Może to złe słowo. Bo tak naprawdę, nue przywiązujesz się tu do rzeczy. nie skupiasz się na nich/...bo nie musisz. Nie walczysz o przetrwanie. Po prostu żyjesz. tym powolnym, leniwym rytmem z wiatrem wyjącym za oknem. I może dzięki temu możesz skupić się na rzeczach ważnych. Może dlatego Islandczycy mają duże rodziny, Islandki rodzą przeciętnie około 3 dzieci. Bo co najważniejsze...mają też czas, żeby zjeść z nimi śniadanie. Nawet my, imigranci, przeisąkamy tym stylem życia i w trójkę siadamy sobie rano do stołu, ja, mój mąż i nasz współlokator. Spokojnie pijemy herbatę albo kawę, zaczynając dzień. Głaszcząc kota i patrząc na lejący za oknem deszcz. Na ten deszcz patrzy się jednak z jakąś pogodą ducha.

Możemy planować. Kolejne podróże, doznania. Mogliśmy kupić auto, które będzie nam potrzebne zimą, gdy nie będzie jak dojechać do pracy niczym, co nie ma napędu na 4 koła. Dzięki któremu wjedziemy na Interior, który przecież mi się tak marzy. Auto nie jest tu wartością samą w sobie. Auto ma wartość, bo pozwala na więcej. Na niezależność.
Pieniądze nie są wartością samą w sobie. Wartość mają, gdy kupujesz bilety lotnicze do różnych zakątków świata. Inwestujesz w doznania. O to przecież chodzi.

A dom? Nie wiem, czy chcę zostać na Islandii do końca życia, chociaż coraz bardziej się do tego przekonuję. Pierwsza zima wszystko zweryfikuje, przecież dopiero potem na wierzch wyjdą pewne tęsknoty...więc dlaczego chemy kupić dom?
Cóż. W Polsce kredyt na dom kojarzył się z łańcuchem. Uwięzieniem. 40 lat smyczy i ciułania każdego grosza. Zdecydowanie, nie przemawiało to do mnie, ani nawet do mojego męża. Tutaj...dom możemy kupić w ciągu 7-10 lat. Mając nadal czas i pieniądze na inwestowanie we wspomnienia. Możemy kupić dom, spłacić go w ciągu 10 lat i...nawet potem wynajmować. Żyć na tym świecie za pieniądze z wynajmu na Islandii? Brzmi całkiem nieźle, nawet jeśli Islandia by nam się znudziła, prawda?
Ale ta wyspa chyba tak szybko mi się nie znudzi. Przez swoje piękno, spokój odnajdowany w jej szaleństwach. Przez lawę. Ogień i lód. Im bardziej jąodkrywam, tym bardziej czuję że jest...moja.
Może rzeczywiście ma szansę stać się jednym z moich domów. Nawet dosłownie.
Nieśmiało myślimy więc o kupnie domu. Bo kto wie. Może wtedy zbudujemy gniazdo nie tylko dla siebie, ale dla kilku innych osób, które póki co walczą o przetrwanie dalej, w trochę innym świecie, w którym może jest więcej słońca...ale mniej ukojenia?
Kto wie. Możę dlatego właśnie myślimy o tym tak jaskrawo w ostatnim czasie.
Wyciąć niektórych w wycinanki życia, z tamtej mapy i wkleić ich na Wyspę...kto wie.

I możę ktoś uzna, że wyrosłam z punka, idei i stałam się materialistką. Ale...z takim materializmem jest mi zdecydowanie dobrze. I nie mogę się doczekać pierwszej prawdziwej wycieczki po islandzkich bezdrożach naszym nowym autem.




Bo może też to kolejny etap, w którym dorosłam.
Żyję blisko oceanu, wpatruję się w kraby z butelką nie rumu, a ginu, bo wolę gin.
I nie muszę czekać, aż mnie obejmie. Nie tylko moja miłość. Ale i...życie.

sobota, 1 września 2018

O paradoksie historii miłosnych nadmierne gdybanie.

Znasz przecież wiele takich historii.  I zawsze to zupełnie inaczej, gdy w nich uczestniczysz. Zupełnie inaczej, gdy stoisz z boku.
Jest inaczej, gdy sama jesteś aktorką na tej scenie. Inaczej gdy biernym widzem. Inaczej. gdy to całkowita retrospekcja, widma majaczące gdzieś w oddali, ale nadal żywe. Istne Dziady wołające echa dawnego szczęścia i bólu.

Każda z tych historii miłosnych jest w jakiś sposób taka sama. Każda jest wyjątkowa. Jak te wszystkie scenariusze pisane przez życie- gdzieś już wcześniej pojawił się ten pomysł. Postać tragiczna. Hamletowska egzaltacja. Rozpacz Romea który stracił Julię. Zazdrość Otella. Zdrada Desdemony. Poskromienie Katarzyny. Letnie miłości Hermii i Lizandra, krótsze niż sen nocy letniej, ale jakże intensywne. Demoniczność i manipulacje godne Lady Makbet, która, ostatecznie...też przecież kochała.
Oni wszyscy kochali.
My wszyscy kochamy. Kochaliśmy. Chcieliśmy kochać, nawet jeśli dopiero z czasem odkryliśmy, że to nie dla nas, to jednak, gdzieś tam kiedyś, po drodze- chcieliśmy. Otarliśmy się o to, nawet nurzając się w nadmiernej samotności, która rodzi różnego rodzaju głód.

Znasz te historie. Mieszające się wątki, które w jakiś sposób zawsze są wyjątkowe, ale przypominają coś, co już się zdarzyło. Coś, co widziały oczy. Czasem nawet coś, co samemu się odczuwało.
Znasz złamane serca. Ten ból rozłamu. Bo serce łamie się na różne sposoby, przez różne zdarzenia, różne miłości, nie tylko te z historii Romea i Julii. Ale może to fakt, większość złamanych serc znasz z otaczających cię jak w galerii obrazów. Twoje serce ma się przecież całkiem dobrze, bije miarowo, nie nosi wielkich blizn.
Czujesz się więc czasem widzem w wielkiej hali Luwru, czasem znów malarką, gdy przechodzisz do sali pełnej intensywnych barw radości i spokoju.
Ale po drodze mijasz też inne sale, inne płótna.

Miłość rozdzieloną przez śmierć znasz aż za dobrze. Tę dojrzałą miłość która nie umierała, mimo że umierały ciała. Widziałaś teżdopiero co rozkwitające uczucie, tę miłość kiełkującą jak przebiśniegi pod śniegiem, ściętą nagłym mrozem śmierci. Znasz łzy prawdzowej straty. Własne- postaci drugoplaniwej, widza- i cudze.
Znasz złamane serca przez zdrady. Znasz smutek ludzi, których uczucia po prostu się skończyły, wypaliły. Niezgodność charakterów. Problemy które zabiły namiętność i zapał. Codzienność, bywajca dla miłości bardziej mordercza niż wszelkie choroby i wypadki świata.
Znasz szczęśliwe historie, happy endy w które nieraz aż ciężko uwierzyć. W tej sali czujesz się cudownie. Widzisz na obrazach z życia czyichś dziadków żyjących ze sobą 60 lat i oddychających cicho w wieku 80 lat. Oddychają cicho, żeby wiedzieć, kiedy ten drugi zatrzyma swoje serce. Znasz tych ludzi. Znasz własny happy end, choć przecież...gdzie tu end? Znasz swoje happy tu i teraz.

Znasz cudze rozczarowania przez twoje szczęście. Znasz cudze rozczarowania przez inne nagromadzone szczęścia. Albo nieszczęścia. Niepełności. Pustki. Blizny. Rany które się nie goją.
Szarpanie emocji na smyczy, ich zrywanie. Zamykanie serca w klatce i to nie tylko tej z żeber.
Te smutne spojrzenia. Godziny rozmów. Setki historii słyszanych, gdy opowiadali je najbliżsi. W ciszu twojego pokoju, przytuleni, z cicho cieknącymi łzami po twarzy. Tyle samo zasłyszanych przypadkiem. W barach i szpitalach, mówione jakby chórem, śpiewane całkiem solo. Wszystko razem i wszystko z osobna.

Już zawsze, zawsze, będę cię kochał. 
I will always love you. 

Brzmi zupełnie inaczej. A jednak brzmi tak samo.
Inne słowa, inne języki. Zresztą, angielski nie jest pierwszym językiem dla żadnego z nas. Ani dla mnie, ani dla niego. Co za różnica? Nie musiałby mi tego mówić zresztą w żadnym z języków. Ta historia którą poznałam jest ta sama.

Mimo to zawsze, zawsze będę cię kochał
Chociaż ranisz, zabjasz słowami
I pewnie nigdy nie będzie tak samo
To nie chcę cię stracić.

I na cóż nam poezja? Na cóż nam słowa? Setki wierszy. Piosenek. Obrazów. Ostatecznie, bez słów, na twarzach wygląda to tak samo. Ten sam ból, choć każdy tak inny. Ale to samo cierpienie oplata cały świat. Niezależnie w jakim języku mówimy.

Historie słyszane w pełni w cudzym języku. Historie czytane między wierszami w tym, w którym powinnam zrozumieć najlepiej. Ale język nie ma znaczenia. Złamane serce boli tak samo niezależnie od języka którym mówimy. Kraju z którego pochidzimy, rasy, wyznania. Podobne jest to spojrzenie, ciemnych czy jasnych oczu, to nie ma znaczenia.
Podobne są historie pełne samotności. Nienasyconego głodu, który istnieje po prostu, niezależnie, czy ktoś przetrącił nas odrzuceniem wszystkie kości w naszym ciele, tak że nie można podnieść się z łóżka.

Mam nadzieję, że przez cały świat, nieustannie, przetacza się czasem taki sam grymas szczęścia. Uśmiech płynący wprost ze szczęśliwego serca. Na chwilę zapełnionej pustki. którą każdy z nas przecież nosi. Wykrzywienie twarzy w orgazmicznej przyjemności, radość miłości i pożądania jednocześnie. Grymas spełnienia chociaż w tym jednym momencie. Zresztą, wszyscy chyba chcemy w to jeszcze wierzyć. Inaczej...po co byśmy w ogóle próbowali? Trwali? Czy to nadaje nam wartość?
Ja wierzę, bo przecież sama się śmieję. Sama wykrzywiam swoją twarz.

Więc jak miała na imię?

Czasem nie powinnam pytać dalej, słysząc strzępki historii. Czasem powinnam się zatrzymać i sama siebie nienawidzę, gdy nie zahamuję w porę tego rozpędzonego pociągu. Niewinne sarny tracą życie na tych torach.
Czasem twarze stają się jeszcze smutniejsze a ja ganię siebie. Nie drąż Szopie. Nie bądź suką, nie stawaj się nią dlatego, że chcesz komuś oczyścić ranę. Nie każdy potrzebuje, byś jak dziecko wkładała w ten ropień scyrozyk i grzebała, grzebała, grzebała... Zwłaszcza. gdy wcale nie jesteś przyjacielem. Nikim bliskim, tak naprawdę, jesteś tylko chwilowym pampersem na brud bo tak wyszło, jakoś przypadkiem...
I czasem się nie powstrzymasz. Zapytasz. Twarz tężeje. Niby ból widać w twarzach tak samo...ale w każdej jest ten wyjątkowy blask. Ten blask momentu cierpienia, najjaskrawszy moment, który chciałoby się utulić. Wobec którego chciałoby się przysięgać, że będzie tak samo, kiedyś wiatr będzie tak samo wiał, chciałoby się przysięgać, wiedząc jednak, że to kłamstwa. Nigdy nie będzie tak samo. Ale czasem będzie jeszcze wspaniale. Zamiast blasku bólu pojawi się blask szczęścia i...

Tak naprawdę można w to wierzyć. Mieć nadzieję. Ale nie można przecież niczego oczekiwać. Ale czy istnieje jakakolwiek reguła?
Nawet w happy endach ranimy się słowami, codziennością, musimy nieraz walczyć. O siebie. Troszczyć wzajemnie, by ostatecznie nie rozłamać serca na pół. Bo nawet jeśli wierzymy w wieczność, wiemy, że zawsze będziemy się kochać, potrafimy gryźć się jak psy. To też jedna z reguł miłości, niezależna od języka, któym mówimy. Kochamy, ale w niektóych historiach to za mało. W innych w zupełności wystarcza.
Więc skoro wszyscy kochamy, dlaczego tak często nie potrafimy się porozumieć, w uczuciach i historiach tak podbnych, w tym samym bólu, choć innym, w dążeniu do tej samej radości?

I pada bardzo mocny deszcz
Słów które nigdy nie powinny paść. 

Znam setki historii. Miłosnych bardziej lub mniej. Pozornie tragicznych, prawdziwie prozaicznych. Czasem jestem biernym widzem, czasem aktorką drugoplanową. Czasem zdaję sobie sprawę, że przecież sama uczestniczęw jednej historii, całym swoim życiem. Cieszę się, że przypadła mi taka a nie inna rola. To prawda. Pełna spokoju i tylko chwilowych burz. Pełna radości i tylko nieznacznych łez od czasu do czasu, bo przecież jesteśmy ludźmi. Tymi, którzy są tak blisko, że nieraz trudno coś wcisnąć pomiędzy.
Bo jest tyle innych scenariuszy. Ale jeśli wiemy, że zawsze, zawsze będziemy się kochać to...czy jest inna możliwość?

Wszystkie te historie takie podobne, choć każda jest inna. To pewien paradoks, który od wieków fascynuje nas bardziej niż czarne dziury i to, czy istnieje bóg. Bo nikt z nas nie chce byc tak naprawdę bogiem. Ale każdy z nas chce kochać. Niezleżnie, jakim językiem mówi, jaki ma kolor skóry i gdzie się wychował.
Może, ostatecznie, to miłość jest bogiem.