wtorek, 4 września 2018

O tym, że kupiliśmy auto, czyli parę słów o tym, jak na Islandii stałam się materialistką. Choć może nie do końca.

Nigdy nie byłam materialistką. Zresztą, samo to słowo kojarzyło mi się od czasów młodości bardzo pejoratywnie. I nie chodzi mi bynajmniej o znaczenie tego słowa w ramach teroii filozoficznych czy w fizyce, a o znaczenie potoczne.
Kierowanie się w życiu korzyściami materialnymi? Pff! Profani. W życiu chodzi przecież o coś więcej! O doznania, wielkie idee, emocje, przecież źródłem wszystkiego jest miłość a jej nie kupimy! Rzeczy? Pieniądze? To coś, co przemija.

Być może jako nastlolatka zbyt mocno zaczytywałąm się Fight Clubem, w którym przeraziła mnie wizja "posiadania mnie przez rzeczy, które to ja powinnam posiadać". Być może czytałam zawsze po prostu za dużo książek, w któych milionerzy byli tak naprawdę nieszczęśnikami i w których na Wichrowym Wzgórzu biedny Heathcliff wcale nie znalazł ukojenia gdy dorobił się fortuny.
Inna sprawa- zawsze była, biedna. Nie ukrywajmy, nie pochodzę z bogatej rodziny. Wręcz przeciwnie. Życie z renty matki w małym miasteczku, do tego ojciec przepijający ostatnie gorsze i stale zaciągający gdzieś długi. To nie mogło się udać. Nie mogłam być bogatą księżniczką. Nigdy, od dziecka, nie kupowałam w sklepach drogich ubrań, butów i torebek. Do dzisiaj, gdy mam wydać spore pieniądze na ubrania, które nie są jakoś funkcjonalne, jak te w góry, które nie są po prostu praktyczne, bolą mnie aż zęby. I ostatecznie wybiorę się do second handu. Inna sprawa, że przez to też nigdy nie nauczyłam się szacunku do rzeczy. Szacunek do ludzi mama wpoiła mi swoją postawą bardzo ładno. Rzeczy niszczę z szybkością zatrważającą. Nawet głupie buty, inni mogą chodzić w nich latami, mi po pół roku pękają podeszwy. Jak to robię? To tajemnica, zagadka, której za łątwo nie rozwiązałby nawet i sam Sherlock. Mi się do tej pory nie udało.

Był nawet okres. kiedy jako nastolatka szyciłam się swoją biedą. Z braku telefonu uczyniłam ideę. Z braku firmowych ciuchów uczyniłam ideę. W końcu zawsze podrygiwał we mnie ten duch punka- anarchisty. Anarchia wyrasta w biedzie, nawet ta nastoletnia i podwórkowa. A przynajmniej, jest jednym z jej powodów.
Z wiekiem wcale z tego nie wyrosłam. Nadal nie przywiązuję się do rzeczy. I o ile jeszcze parę miesięcy temu potrafiłam przywiązać się do książek, jedynej rzeczy, która materialnie była dla mnie cenna ( może dlatego, że ostatecznie chodzi o zawartośc?) tak i książki stały się dla mnie duchami. Zmieniłam setki tomów na czytnik e-booków i czytanie w formie elektronicznej. Bo to, gdy żyje się za granicą, nie ma się swojego domu...jest po prostu praktyczniejsze.
Z wiekiem nie wyrosłam ze swojego jakiegoś buntu wobec materializmu, a wręcz przeciwnie, jeszcze się w nim utwierdziłam, pracując choćby w domu opieki. Gdy ludzie umierali...co po nich zostawało? Garstka rzeczy. Dosłownie garstka, bo nie żyli już we własnych domach. Uzmysłowiłam sobie, jak bardzo rzeczy są kruche. Tak samo jak życia. I jeśli nie mam zamiaru mieć dzieci, jeśli nie mam komu tego przekazać...to tym bardziej, na co mi rzeczy? Tylko to, co potrzebne tu i teraz. Parę ubrań, ulubiony kubek, trochę rzeczy do gotowania w wynajmowanym domu. Coraz bardziej odrzucała mnie idea gromadzenia rzeczy. To, że dają złudne poczucie bezpieczeństwa, koją strach przed przemijaniem wydawało mi się- i nadal wydaje- najokropniejszym z kłamstw. Wszyscy umrzemy, więc po co nam bogactwa? To w jakiś sposób sprawia, że czuję się wolna i pozwalam sobie więcej doznawać. Nie chcę być niewolnikiem rzeczy.
Ale czy można pozbyć się wszystkiego?

Właściwie, pozbyliśmy się wszystkiego, zmieniając swoje życie. Być może, gdybyśmy byli bardziej przywiązani do rzeczy, albo przyświecała by nam idea wicia gniazda, nie byłoby tak łatwo spakować do dwóch plecaków całego swojego życia i przyjechać na tę Wyspę Wiatrów. Oddałam najbliższym ludziom nawet swoje książki. Rozdałam co mogłam, resztę wyrzuciłam. Naprawdę zaraziłam męża ideą "nic nie potrzebuję" tej wiosny. I spakowaliśmy wszystko, całe życie w dwa podróżne plecaki. W jakiś sposób, czułam się dumna z tego faktu. Do dzisiaj się czuję.
Wyzerowany materialny system. Może przy okazji, wyzerowało się parę innych spraw. Nic nie mam...ale może dlatego jestem wolny.

A wczoraj kupiliśmy samochód.
Jak to? Samochód? Siedzimy tu 4 miesiące i kupiliśmy auto?
Zresztą, parę tygodni temu wynajęliśmy mieszkanie. Nie mieszkamy już w "akademiku", na małej przestrzeni, a na 80 metrach razem z jednym kumplem, który ma na imię tak samo jak mój mąż i jest współlokatorem idealnym. Co więcej, myślimy o kupnie domu.
Ale...ale jak to? Czy to się nie kłóci z moim "nie wicem gniazda"?

Cóż. Momentami mam takie wrażenie. Ale...z wiekiem przestałam być tylko odrzucającym wszystko punkiem. Niektóre rzeczy ma się, bo na to wskazuje rozsądek. Praktycyzm. Kupisz dobre raki w góry, żeby nie zginąć. Kupisz tu terenowe auto ( bo jednak, kupiliśmy porządne, terenowe auto) żeby móc zwiedzać. Budować wspomnienia.
Bo rzeczy materialne nie są złem, jeśli nie są celem same w sobie. Jeśli są "po coś". Z wiekiem zrozumiałam, że jednak nie da się żyć bez pieniędzy, jeśli nie jest się siedemnastoletnią squaterką, która może zapłakana wrócić do mamy. Czegoś tam jednaj potrzebujemy. Tylko pieniądze nie mogą być celem same w sobie.
Gromadzenie oszczędności na siłę kojarzy mi się nadal ze smokiem, który śpi na złocie, ale nigdy nie jest szczęśliwy. Ze starcem z Opowieści wigilijnej. Nie, do tego nie chcę doprowadzić.

Ale przyjechałam na Wyspę. A Islandia trochę zmienia też podejście do spraw materialnych. Jakim cudem?
Nagle, pierwszy raz w życiu....mamy pieniądze. Bo na Islandii żyje się trochę inaczej niż w Polsce.
Nie oszukujmy się, oboje zarabiamy najniższą krajową póki co, póki byliśmy zatrudniani przez agencję ( tu też następuje trochę zmian, ale o tym kiedy indziej). A po trzech miesiącach już mogliśmy wynająć mieszkanie ( chociaż z mieszkaniami jest tu problem) i po 4 mogliśmy kupić naprawdę dobre auto. W międzyczasie byliśmy też w Londynie, gdzie mój mąż kupił świetnego laptopa ( gamingowego, jednak jest graczem), a ja kupiłam czytnik do książek. Wszystko w jakimś celu, a wspomnień z Londynu nie zabierze nam nikt ( chociaż stwierdzam, że to paskudne miejsce na ziemii, to jednak byłam tam w najlepszym towarzystwie). Myślimy o kupnie mieszkania a nawet domu. A w marcu mamy lecieć na Filipiny.
Co tu się odpierdala?
Zarabiamy najniższą krajową ale...to nie działa tak jak w Polsce. Z jednej pensji można normalnie...żyć. Nie walczyć o przetrwanie, a żyć. Opłacić spokojnie rachunki, odłożyć troszkę i jeszcze jechać na wakacje. Może nie 8 razy w roku czy też lecieć co weekend do Alicante albo Barcelony jak Islandczycy- snoby, jak mówił o bogatych Islandczykach mój ulubiony, nastolatek z którym pracowałam i który z dziada pradziada jest Islandczykiem ale...nadal stać cię po prostu na życie. Na wychowywanie dzieci.

Na Islandii żyje 320 tysięcy ludzi, w przybliżeniu. Jest też coraz więcej imigrantów ( 12 tys Polaków, pełno Filipińczyków) których, o dziwo, Islandczycy szanują. Bo w ogóle Islandczycy są w większości bardzo miłymi ludźmi, choć na początku ze sporym dystansem i lekkim przerażeniem wobec inności. Przywykli do swojej izolacji. Ale to temat też na innego posta.
Przechodząc do meritum, po 4 miesiącach bycia na Islandii, bycia imigrantem, pracującym w gastronomii...czuję się tu nadal jak na wakacjach. Jakbym okazyjnie chodziłą do pracy. Zdecydowani, żył sobie nie wypruwam, a przy okazji zarabiam.
Na Islandii nikt nie zabija się o przetrwanie. Dlatego w pewien sposób islandzki materialim...jest inny. Oni nie przywiązują się do rzeczy, po prostu kupują to co im się podoba, to co im się przyda. A potem niekoniecznie wielce są tego niewolnikami, co widać nieraz po zaniedbanych i porzuconych domach albo po porzuconych na poboczach autach. Jedyne do czego się przywiązują to chyba swoje owce, język i wyliczanie korzeni z dokłądnością co do 12 pokolenia. Rzeczy? Rzeczy przeminą! Może ci je zabrać pierwszy lepszy sztorm, wybuch wulkanu,...ale póki je masz, to się z nich ciesz, korzystaj. Najlepiej praktycznie.
Spokojny, islandzki materializm przemawia do mnie. Ten...niekonsumpcyjny, bo Islandia nie jest krajem typowo konsumpcyjnym. Jest za mało ludzi, żeby stała się rynkiem zbytu dla wielu korporacji. Dlatego jeśli ktoś kocha kosmetyki, bycie ich testerem- to nie jest kraj dla niego. Jest tu tylko kilka sprawdzonych firm kosmetycznych. Moj ulubiony islandzki nastolatek nie wiedział o co chodzi, gdy żartowaliśmy, że ma tak piękne włosy, że mógłby być modelem firmy Schwarzkopf. Tej firmy tu nie ma. Po prostu.
Rynek nie jest zalany masą produktów, to co dobre, sprawdzone zostaje. Nikt nie zabija się o klientelę. Największy wybór jest chyba w samochodach ale...to dlatego, że są tu potrzebne. Przez pogodę. No bo jak iść do sklepu w śniegu, który pada poziom, a najbliższy sklep nie jest pod domem, ale oddalony o dobre 5 km? Dlatego przeciętny Islandczyk zmienia auta jak rękawiczki. I inwestuje w dobre, trekkingowe buty. I kupuje dużo Coli.

Podoba mi się ten spokojny islandzki materializm, może dlatego, że...po raz pierwszy w życiu mogę iść do sklepu i nie liczyć pieniędzy. Nie tak jak w Polsce, ze zmartwieniem, czy wystarczy mi do pierwszego. Zarabiając, powtórzmy, najniższą krajową. Widzę wreszcie spokój w moim mężu, który zawsze przecież jest tym, który martwi się o nasze przetrwanie, bardziej niż ja, mimo wszystko trochę nastolatka z podejściem "jakoś to będzie". Widzę, że przestał obgryzać skórki u rąk i jest odprężony. Też czuje się jak na wakacjach. Widziałam jego radość, kiedy w Londynie byliśmy w restauracji i mogliśmy zamówićwszystko to, na co mamy ochotę, a nie to, na co nas stać. Łącznie z butelką wina.
Islandia jest bardzo drogim krajem dla turystów, ale przez to, jeśli zarabiasz tutaj, żyjesz..cały świat stoi dla ciebie otworem. To jest chyba klucz. Londyn? W porządku. Filipiny? Może Ameryka Południowa? Wielu ludzi zarabia tu na swoje marzenia, a wielu...zostaje. Bo ten spokojny materializm przyćmiewa walkę o przetrwanie w innych częściach śiata.
Choć może tak naprawdę to nie materializm. Może to złe słowo. Bo tak naprawdę, nue przywiązujesz się tu do rzeczy. nie skupiasz się na nich/...bo nie musisz. Nie walczysz o przetrwanie. Po prostu żyjesz. tym powolnym, leniwym rytmem z wiatrem wyjącym za oknem. I może dzięki temu możesz skupić się na rzeczach ważnych. Może dlatego Islandczycy mają duże rodziny, Islandki rodzą przeciętnie około 3 dzieci. Bo co najważniejsze...mają też czas, żeby zjeść z nimi śniadanie. Nawet my, imigranci, przeisąkamy tym stylem życia i w trójkę siadamy sobie rano do stołu, ja, mój mąż i nasz współlokator. Spokojnie pijemy herbatę albo kawę, zaczynając dzień. Głaszcząc kota i patrząc na lejący za oknem deszcz. Na ten deszcz patrzy się jednak z jakąś pogodą ducha.

Możemy planować. Kolejne podróże, doznania. Mogliśmy kupić auto, które będzie nam potrzebne zimą, gdy nie będzie jak dojechać do pracy niczym, co nie ma napędu na 4 koła. Dzięki któremu wjedziemy na Interior, który przecież mi się tak marzy. Auto nie jest tu wartością samą w sobie. Auto ma wartość, bo pozwala na więcej. Na niezależność.
Pieniądze nie są wartością samą w sobie. Wartość mają, gdy kupujesz bilety lotnicze do różnych zakątków świata. Inwestujesz w doznania. O to przecież chodzi.

A dom? Nie wiem, czy chcę zostać na Islandii do końca życia, chociaż coraz bardziej się do tego przekonuję. Pierwsza zima wszystko zweryfikuje, przecież dopiero potem na wierzch wyjdą pewne tęsknoty...więc dlaczego chemy kupić dom?
Cóż. W Polsce kredyt na dom kojarzył się z łańcuchem. Uwięzieniem. 40 lat smyczy i ciułania każdego grosza. Zdecydowanie, nie przemawiało to do mnie, ani nawet do mojego męża. Tutaj...dom możemy kupić w ciągu 7-10 lat. Mając nadal czas i pieniądze na inwestowanie we wspomnienia. Możemy kupić dom, spłacić go w ciągu 10 lat i...nawet potem wynajmować. Żyć na tym świecie za pieniądze z wynajmu na Islandii? Brzmi całkiem nieźle, nawet jeśli Islandia by nam się znudziła, prawda?
Ale ta wyspa chyba tak szybko mi się nie znudzi. Przez swoje piękno, spokój odnajdowany w jej szaleństwach. Przez lawę. Ogień i lód. Im bardziej jąodkrywam, tym bardziej czuję że jest...moja.
Może rzeczywiście ma szansę stać się jednym z moich domów. Nawet dosłownie.
Nieśmiało myślimy więc o kupnie domu. Bo kto wie. Może wtedy zbudujemy gniazdo nie tylko dla siebie, ale dla kilku innych osób, które póki co walczą o przetrwanie dalej, w trochę innym świecie, w którym może jest więcej słońca...ale mniej ukojenia?
Kto wie. Możę dlatego właśnie myślimy o tym tak jaskrawo w ostatnim czasie.
Wyciąć niektórych w wycinanki życia, z tamtej mapy i wkleić ich na Wyspę...kto wie.

I możę ktoś uzna, że wyrosłam z punka, idei i stałam się materialistką. Ale...z takim materializmem jest mi zdecydowanie dobrze. I nie mogę się doczekać pierwszej prawdziwej wycieczki po islandzkich bezdrożach naszym nowym autem.




Bo może też to kolejny etap, w którym dorosłam.
Żyję blisko oceanu, wpatruję się w kraby z butelką nie rumu, a ginu, bo wolę gin.
I nie muszę czekać, aż mnie obejmie. Nie tylko moja miłość. Ale i...życie.

13 komentarzy:

  1. Wiesz... Ja za to miałam trochę inaczej. Chciałam być bogata, mieć wszystko bo w domu nie brakowało mi niczego ale też nie miałam wszystkiego na wypasie. Ale była też w moim domu ciężka praca...
    Później chciałam mieć męża, dom... Zwyczajnie żyć. Nie mam super płatnej pracy, nauczyciel zarabia śmieszne pieniądze (1500 zł - nie ma co ukrywać, można sprawdzić bo stawka w Polsce wszędzie taka sama). Za to mój mąż... Ma różne miesiące, ale zarabia 4x tyle co ja... A potrafi i 6 i 8... Mamy mieszkanie na kredyt. Auta nie kupujemy, chcemy kupić drugie mieszkanie. Nie po to by mieć, nie po to by pokazać się ale by żyć dobrze. Oboje lubimy swoją pracę, nie gonimy za pieniędzmi ale by nam było dobrze po prostu... Popłakałam się jak poszliśmy na nasze, bo to w końcu kawałek podłogi mój, po prostu mój, gdzie czuje się dobrze, gdzie jest częścią mnie. Taka własna przestrzeń. Nawet nie planowaliśmy tu dzieci :) Bo nie ukrywajmy, by cieszyć się miejscem, w którym się żyje, swoimi podróżami, czasem hobby trzeba mieć pieniądze, mniejsze albo większe ale trzeba je mieć. Nie oznacza to, że stajemy się ich "podwładnymi" ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Owszem. Dlatego sama stwierdziłam, że dorosłam, przestająć uznawać pieniądze za zło tego świata, zmieniając podejście i widząc w nich po prostu środek do celu:) Ale niestety, nie można ukryć tego, że wielu ludzi staje się niewolnikami swoich rzeczy i zarobków. Jak zawsze we wszystkim trzeba znaleźć jakiś własny złoty środek:)

      Usuń
    2. W większości to są ludzie bez kasy... Mam znajomych (znaczy starszych, po sąsiadach, w rodzinie...) Biorą kredyty, nie potrafią ich spłacać... Wyobraź sobie, że dla pieniędzy jedna kobieta się poparzyła... Dla odszkodowania, 4 tysiące. Wycięła sobie tarczycę i leżała ile się da w szpitalu - dla ubezpieczenia...

      Usuń
    3. Bo kombinują jak przetrwać ale...kombinują już nadmiernie, jak sądzę.

      Usuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  3. Już od dawna jestem taką "materialistką". Nawet w Polsce, bo mama zarabia i wręcz żąda czasem, bym się obłowiła na tym. Wieżę mam z dość wysokiej półki, kocham muzykę i nieraz męczę ten sprzęt, musi być trwalszy, dawać przyjemność, nie kupię czegoś za trzy stówy z ekspozycji sklepowej, bo padłoby po roku i uszy by zwiędły :P Markowych ubrań czy torebek za to nie mam. laptopa podstawowego, do pisania i łażenia po sieci itp. Wyjątkiem jest telefon, ale to pomysł mamy od początku do końca. Temat osobny. Ja inwestuję w to, co mi potrzebne. Nie kupię sobie plazmy dla kaprysu ani butów za pięć stów, bo takie są modne. Wiem, o czym mówisz.
    Miejsce na nas oddziałuje, wpływa na styl życia, myślenie, jakżeby inaczej? Jeżeli tak dobrze się czujesz na Islandii, bardzo się cieszę, nie musisz się nikomu tłumaczyć. Ewoluujemy, nikt nie każe trwać w jednym schemacie do końca życia.
    Pozostaje mi czekać na kolejne opowieści :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. jeśli chodzi o sprzęt to mówię zupełnie poważnie - warto pochodzić po lombardach gdzie za grosze można kupić sprzęt sprzed epoki postarzania. Ja w taki sposób za kilkaset złotych zebrałem w całość wieżę Technicsa, made in Japan. Data produkcji... 1995. Wszystko działa bez zarzutu, do tego kolumny 200 W i jest jazda. Raz na dwa lata przeczyszczam soczewki CD. ten sprzęt jest nieśmiertelny. Wystarczy CD, gramofon, korektor na i radio ze wzmacniaczem. Ja wiem że niektórzy mają awersję do staroci ale moim zdaniem jeszcze najdzie czas kiedy ludzie będą tęsknić a te stare rzeczy nabiorą niesamowitej wartości. Teraz ledwie kończy się gwarancja sprzęt pada a jego naprawa jest nieopłacalna... Przy okazji polecam film Spisek Żarówkowy, po jego obejrzeniu wszystko się wyjaśnia. Pozdrawiam

      Usuń
    2. Ale właśnie to...wartość, która nie jest tylko czysto materialna, na zasadzie "ile za to zapłaciłam" ale to kwestia innych krzyści. To jest "po coś". I to jest rozsądne podejście, którego mi czasem było trudno się nauczyć. Jak to mówi Wojtek, nieraz jestem "pierdoloną oportunistką" i może musiałam i w tej materii na przekór XD
      I dokładnie, czuję się tu coraz lepiej. To aż zaskakujące.

      Izolacje: To fakt, że stary sprzęt nie tylko ma duszę swojego rodzaju, ale jest i trwalszy.

      Usuń
    3. Dokładnie. Korzystam z tego, co kupuję, nie jest tak, że "się kurzy". Wyrzuty sumienia miałabym, szpanując nie wiadomo po co, przed kim i dlaczego :P Znam paru takich ludzi, pozostaje ironiczny uśmiech. Dojrzewasz, ale w taki dobry sposób :) To różnica, bo niektórzy się po prostu starzeją, w sensie mentalnym. Tak, że nie chce się z nimi gadać xD
      Ale piękne :)

      Izolacje: o takim czymś marzyłam, ale nowoczesna technologie mi pomagają. Mam model z bluetooth itp. Kiedy np nie mam siły wstać z łóżka i sumienia wołać kogoś, żeby mi trzeci raz dziennie załadował płytę, słucham sobie tak. Niestety zdarza się to dość często. Wieża to wysoki model Yamahy i naprawdę wydaje mi się, że przetrwa więcej niż pięć minut. Poprzedni miałam sześć lat, zmieniłam dlatego, że chciałam przejść wyżej (bardzo podstawowy sprzęt, też tej firmy, dźwięk przeciętny po czasie się wydał, żadnej możliwości korekcji barwy itp), ale problemów nie miałam żadnych. Może komuś jeszcze służy.

      Usuń
  4. same pieniądze szczęścia nie dają, ale nie oszukujmy się, nie wierzę,że ktoś narzeka jak ma tyle ile potrzeba i mówi,że śmiało mógłby mieć z 10 razy mniej ;) Pewnie, powyżej pewnego poziomu to już nudne, bo co? pałac z 30 pokojami, spełnia te same funkcje co M4, jak samochód jedzie, to nieważne jaki, wakacje czy na Malediwach czy na Mazurach= ważne by wypocząć ;) nie potrzebuję nie wiadomo ile, ale wiadomo, lubię mieć tyle by mi starczyło na realizację marzeń ;)
    okularnicawkapciach.wordpress.com

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. U mnie to było zwawsze bycie "pierdoloną oportunistką" jak nieraz żartuje mój mąż. Ale fakt, dojrzałam do tego, żeby zrozumieć, że w naszym świecie pieniądze jednak są potrzebne. Nie jako cel sam w sobie, a jako środek do realizacji celów. Ale...fakt, wielkie fortuny brzmią wręcz przerażająco :X

      Usuń
    2. Leno ludzie mówią, że pieniadze szczęścia nie dają ale bez nich człowiekowi też jest źle bo jakby nie było one pomagają nie tylko spełniać marzenia ale i godnie zyć. Jeśli człowiek nie będzie w stanie zapewnić sobie godnych warunków do życia i tak jak piszesz nawet w najmniejszym stopniu realizować swoich marzeń (nawet bardzo powoli) to czegoś mu w tym życiu zabraknie... Będzie taka pustka...

      Usuń
  5. Ja bym chyba nazwała to podejście po prostu... pragmatyzmem. A racjonalny pragmatyzm jest jak najbardziej spoko i też nieraz potrzebny w życiu ;)
    Zawsze śmieję się, że aspiruję do życia, w którym będzie mnie stać codziennie na kawę za 13 zł (bo tyle kosztuje moja ulubiona kawa w macu xD). A tak serio- to w zasadzie podzielam Twoje nowe podejście.

    Czytając ten tekst naszła mnie jednak inna refleksja. Taka, że każdy ma chyba potrzebę wyrażania siebie w jakiś sposób. Jedni robią to poprzez wygląd, jedni przez pisanie czy komponowanie muzyki, a jeszcze inni poprzez powiedzmy meblowanie mieszkań czy kolekcjonowanie kul śnieżnych. Niektóre z tych zainteresowań, poprzez które człowiek się jakoś wyraża implikują posiadanie rzeczy, inne są bardziej "duchowe". Nigdy jednak nie korciło mnie specjalnie, by w jakiś sposób to wartościować. Jeżeli oczywiście nie chodzi o posiadanie samo w sobie, za którym nie stoi nic innego- jakaś pasja, coś, co sprawia ci przyjemność. Nie uważam jednak za próżne czy materialistyczne samo to, że ktoś lubi eksperymentować z ubiorem albo malować paznokcie. Nigdy nie powiedziałabym, że osoba, która ubiera się bardziej minimalistycznie jest w jakiś sposób lepsza czy mądrzejsza od kogoś, kto lubi w tej materii zaszaleć. I vice versa. Albo ktoś, kto powiedzmy kolekcjonuje jakieś figurki, lalki, whatever. Fakt, jest to coś, co w jakiś sposób go ogranicza, utrudnia potencjalną przeprowadzkę i tak dalej, ale to jego wybór. Coś, co sprawia mu przyjemność. Przez co się realizuje. Dlaczego mam czuć się lepsza, dlatego, że sama mam jedną figurkę w pokoju? Oczywiście, zawsze należy zachować jakiś umiar, żebyśmy to my posiadali rzeczy, a nie one nas, żeby nie było to gromadzenie dla gromadzenia, poza tym wcale nie potrzebujemy nie wiadomo ile, tylko po prostu... każdemu według potrzeb ;)
    Zapewne nieskładnie napisałam, sorry, ale mam nadzieję, że jasno się wyraziłam xD

    OdpowiedzUsuń