sobota, 23 grudnia 2017

O jednym cudzie, o którym powinniśmy pamiętać nie tylko od święta.

W soboty o poranku rzadko kiedy, pędząc do pracy, spotykam duży ruch. Tym razem jednak ulice i tramwaje były jak wymarłe.
No tak, ostatni dzień przed świętami.- pomyślałam, jadąc do swojej nowej- starej pracy. Jadąc po dość ciężkim wieczorze.

Nowej- starej pracy, bo przecież w szpitalu psychiatrycznym pracuję już od października. Na pół etatu, ale jednak. Od stycznia będę pracować tylko tu. Na pełen etat.

Potrzebowałam zmiany. Potrzebowałam nowego początku, rezyngnacji z Domu. Dlaczego, o tym pewnie jeszcze napiszę. Ale dzisiaj nie jest to ważne.
Od października pracuję na pół etatu w szpitalu psychiatrycznym, rzecz jasna, jako opiekunka. Robię prawie to samo, co w Domu, choć, wszytko wygląda trochę inaczej. Pracuje na oddziale zamkniętym, kobiecym. Nieraz tylko odwiedzam inne oddziały. Gdy muszę pożyczyć w weekend pościel, bo jest weekend i u nas zabrakło. Gdy jest alarm, ktoś dostał szału i trzeba pomóc reszcie personelu zapiąc go w pasy. Różnie bywa. W końcu to psychiatryk. Miejsce całkiem inne niż Dom.
Miejsce, w którym stykam się z całkiem innymi problemami niż do tej pory. Ale w którym tak samo staram się być dzielna i uśmiechnąć się do każdej z moich pacjentek.
Czy jednak w takim miejscu mogę liczyć na świąteczny cud?

Śmiałam się trochę pod nosem. Bo przecież, mimo tego że świąt nie obchodzę, jestem ekspertem od cudów w te najdłuższe noce. Najpierw przebudzenie Księcia. Potem dziwna wigilia w Domu, na którą zaprosiłyśmy pracwników z Ukrainy, remontujących nasz Dom Pomocy Społecznej. Tańczenie ze staruszkami i z jednym z robotników na świetlicy. Dzielenie się opłatkiem, mimo że w ten opłatek nie wierzę, może jako symbol, ale jednak..nie do końca mój.
Ale jednak to były cudowne święta, bardziej świąteczne, niż w niejednym domu, przy stole, nad karpiem. Moje pracujące święta, pełne ciepła i wzruszeń, mimo że choinki nie powodują we mnie fontann łez i zachwytów.

Nie szukałam sama cudów. One szukały zawsze mnie.
Rano jednak biegłam przez zimne ulice i znów na nic nie liczyłam. No po po co?
4 męczące dwunastogodzinne dyżury przede mną. Co za różnica, że święta. Trzeba będzie zrobić swoje. I 23 i 24 na psychiatrii i 25 i 26 w Domu, podczas moich ostatnich tam dyżurów.
Cztery dwunastki, nie ma co panikować. Przeżyję. Bo przeżyłam i dobę w pracy. Przeżyłam nawet i dyżur trwający 36 godzin bez przerwy przez te 3 miesiące, kiedy pracowałam na półtora etatu. Jak trzeba, to organizm zniesie wszystko. I kto jak nie ja, Szop? No kto?

Tak myślałam idąc rano, przedzierając się przez puste ulice, jadąc tramwajem, który wydawał mi się tramwajem- widmo.

Od rana na dyżurze było przyjemnie. Może się zdziwicie, ale na psychiatrii potrafi być przyjemnie. Wzruszająco. Pięknie. Pewnie nieraz jeszcze o tym opowiem. Tak właściwie, to i bez świąt przeżyłam już tutaj pewne małe cuda. Zaskoczenia.
Owszem, przez te 3 miesiące trafiały mi się momenty jak z filmu "Przerwana lekcja muzyki". Ale większość była piękna. A kobiety, którymi się zajmuje, to często cudowne dusze i umysły. To wspaniali ludzie. Tylko trochę pogubieni. Czasem prawdziwie chorzy. Ale jakoś w tym autentyczni.

Dyżur jakoś leciał. Dyżur jak dyżur, przecież. Taki jak każdy. Na szczęście pokojny.
Po śniadaniu zeszłam na papierosa, zapalić. Bo tak, ja, Szop, już nie Frida, trochę palę. Głównie w pracy. Czasem przy piwie. Ale, nauczona nockami z Chłopcem w domu, zaczęłam zmieniać się w małą lokomotywę. I nawyk ten przeniosłam na psychiatrię.
Brzydko, oj brzydko, powiecie. I będziecie mieć rację.

Zeszłam na papierosa, bez żadnej kurtki, z bosymi stopami, jak to ja.
Odpaliłam papierosa, przymknęłam oczy, zaciągnęłam się spokojnie.
-Cześć. A tobie nie jest zimno?- usłyszałam obok siebie znany mi już głos.
Otworzyłam oczy. Uśmiechnęłam się.
-Powinieneś już przywyknąć.

Ten człowiek to też pewien mały cud. Tai dowód na to, że świat jest mały.
Poeta, tak będę na niego mówić. Bo naprawdę jest poetą. Tylko troche pogubionym.


Wy, którzy kiedyś czytaliście słowa Fridy- pamiętacie, jak rok temu prawie spotkałam na ulicy poetę, który za parę papierosów dał mi tomik wierszy? Jeśli nie pamiętacie, trochę wam przypomnę.

Zawsze dochodzę do siebie wcześniej, niż inni naprawdę zdążą się zmartwić. Może dlatego, że czuję ten świat. Może dlatego, że jestem tu i teraz i wiem, że pewne rzeczy muszą się zdarzyć, jasne i ciemne.
I wszystko jest takie, jak powinno być.

Chce się śmiać. Na ulicy, gdy wracam do domu, zaczepia mnie chłopak. Sama nie wiem, to chłopak czy mężczyzna? Pyta, czy mam papierosa.
Nie wiem, kim jest. Może jest trochę młodszy ode mnie, a może trochę starszy. Nie wygląda na bezdomnego, ale i nie wygląda na „porządnego obywatela”. Niechlujny, zarośnięty, ale ładnie pachnący. Z wypchanym, nieforemnym plecakiem.
Zagubiony podróżny? Autostopowicz autostrady życia, którego w tej chwili nikt nie chce wziąć ze sobą?
Chcę mu odruchowo powiedzieć, że nie palę, ale skłamałabym. Bo popalam. I tak, mam papierosy, kilka sztuk, bo zostały mi po dyżurze z Chłopcem, którego nie chcę opalać.
Pyta więc, czy mam papierosa, a ja sięgam do plecaka i po sekundzie zastanowienia daję mu nie tylko papierosa, ale całą paczkę do ręki, paczkę, w której jest po prostu kilka sztuk. Uśmiecham się i mówię mu, że mi niepotrzebne te papierosy, nie będę ich palić.
Jest zdziwiony, patrzy na mnie uważnie i jakby coś sobie przypomina.
Teraz on sięga do swojego plecaka, chwilę w nim grzebie, a ja stoję i czekam, trochę marznę, ale nie spieszy mi się przecież. I nic nie mówi, ale ja widzę, że czegoś szuka. Mam wrażenie, jakby powiedział mi to w sercu, gdy tak na mnie spojrzał.
W końcu wyciąga dość grubą, czarną książkę. Widać, że to żaden bestseller. Wyciąga ją z wypchanego plecaka i wciska mi, silnie, do moich dłoni, które same jakby czekały na podarunek.
-Tobie już trucizna niepotrzebna, a mi już niepotrzebna poezja.
Mówi szybko i odwraca się na pięcie, a ja stoję oniemiała trochę takim obrotem sprawy. Chłopak, a może mężczyzna odchodzi, jakby go ktoś gonił a ja stoję z grubym tomem nieznanej mi poezji w ręku. (..)

Wszystko jest takie jak być powinno. Nic nie dzieje się bez przyczyny.
Może po czasie prozy moje życie potrzebuje też trochę poezji, którą czasem się gubi?

Rok temu spotkałam g na ulicy. Nic takiego, dostałam tomik wierszy. Dziwne, ale przecież kto jak kto- Szop zawsze dotyka dziwnych aspektów rzeczywistości.

Spotkałam go wychodząc przed szpital na papierosa. Takiego samego papierosa, jakiego mu wówczas podarowałam.
Zdziwiłam się za pierwszym razem. Może trochę przestraszyłam. Czy wierzę w przypadki, czy nie wierzę? A wy, wierzycie?
Nie jest pracownikiem. Jest pacjentem oddziału otwartego, dziennego pobytu. Po leczeniu na zamkniętym dochodzi do siebie. I jak mówi sam o sobie, po prostu był zbyt smutny. I trochę się zgubił. Niedoszły, odratowany samobójca. Może trochę człowiek, który poszedł mniej legalną i mniej pożądaną ścieżką w naszym świecie. Człowiek, jak mi się wydaje, o brardzo wrażliwej duszy i jeszcze bardziej skomplikowanej historii, której poznałam strzępki, dosłownie strzępki podczas wyjść na papierosa. Bo czasem przychodzi, kiedy ja palę. Widzi mnie przez okno sali terapeutycznej, w której tworzy dziwne kolaże z wierszy i innych dostępnych materiałów. Czasem przyjdzie, czasem nie. Nie chce być nachalny. Ale ja lubię te 5 minutowe widzenia.

Nie zdziwił się zupełnie kiedy zobaczył mnie po raz pierwszy. I o dziwo mnie poznał. Mi to chwilę zajęło, ale może również nie powinnam być zaskoczona. Już przecież kiedy dawał mi książkę, widziałam, że coś jest nie tak. Miałam to wrażenie, że to żaden porządny obywatel, ale jednak...

Stoimy przed budynkiem, palimy.
-Nie wiedziałam, że dzisiaj macie zajęcia. Dzisiaj sobota.
-Wiesz, to chyba tak przez święta. W niektóre soboty są zajęcia, nie zauważyłaś?
-Za rzadko tu jestem. Pół etatu, wiesz. Ale od stycznia jestem na pełen.
-Od stycznia już nie przychodzę.
Mówi z jakimś uśmiechem i zaciąga się papierosem. Czy to duma, czy niepewność? Na pewno i jedno i drugie. Lubię taki uśmiech u niego, lubię go u pacjentów. Bo mam wrażenie, że nawet gdy jest w nim sporo niepewności, w końcu zwycięża. Taki uśmiech w końcu zawsze zwycięża.

Kończymy powoli palić. Nie mówimy już za wiele, zresztą, o czym mamy rozmawiać?
Nie zostaniemy przyjaciółmi. On jest pacjentem, ja pracownikiem. Może nie jest pacjentem mojego oddziału, ale nie wymienimy się numerami telefonów ani nie pójdziemy razem na piwo. To nie to miejsce. Jestesmy ludźmi, którzy kiedyś minęli się na ulicy a teraz mijają się znowu. Nie jesteśmy sobie obcy. Ale raczej nie zostaniemy bliscy. I ja to wiem, i on to wie.

Dyżur mija. Obiad, bieganina, zmiany pościeli. Komuś jest smutno, ktoś ma nadmiernie dobry humor.
Kolejne przerwy, kolejny papieros.

I znowu on. Poeta. Nigdy nie podchodził na papierosa dwa razy w ciągu dnia. To mogłoby wydawać się nachalne. Mogłabym sobie pomyśleć, że jednak możemy zostać przyjaciółmi.
-Przepraszam. Ale, tak sobie pomyślałem...
-Tak?
-Pewnie się więcej nie zobaczymy. A jutro są święta i...

Wyciąga coś zza pleców. Nie jest to kartka z numerem telefonu. Wiem, bo majaczą mi tam kolorowe kształty, to nie tylko biała strona zapisana długopisem.
To jeden z kolaży. Świąteczny. Daje mi go do ręki.
-Wszytkiego najlepszego. Na święta i tak w ogóle- uśmiecha się, trochę pewniej.
-Ja...
-Nie no to nic takiego, dałem też parę kartek tutaj dziewczynom z terapii. Ale tak sobie pomyślałem, że tobie też zrobię kartkę. Miła jesteś i w ogóle, wiesz, wiersze. - śmieje się już na dobre.
-No tak. Ja jednak palę a ty jednak z poezją...
Robi mi się ciepło. Tak po sercem.
To kolejna osoba, która rozgrzewa mi je tego dnia. Ale rozgrzewa wyjątkowo.
Nie musiał. Tylko minęliśmy się na ulicy. I czasem razem, a jednak osobno, zapaliliśmy papierosa.

Nie będziemy przyjaciółmi. Nikim ważnym, nie w takim znaczeniu.
Nieraz, gdy widziałam go w październiku, w listopadzie, myślałam sobie, czy to by coś zmieniło, gdybym może wtedy pobiegła za nim na ulicy. Kiedy dał mi wiersze. Czy może nie próbowałby się zabić w sierpniu, nieudolnie, ale jednak, próbował. Byłam obca, tak jak jestem teraz.
I nigdy się nie dowiem. Czy to by coś zmieniło. Cieplejszy gest...
Wątpliwe, prawda? Ale jednak taka myśl rodzi się w człowieku.

Wiem jednak, że nie można zapewnić ciepła całemu światu. Ale nieraz udaje się podzielić choć jego cząstką.
I wiem, że i ja, tego ciepła, dostaje aż za wiele nieraz. Nie zawsze na nie zasługuję, bo bywam podłym człowiekiem. Zawistnym, gniewnym, chciwym. Nadmiernie pysznym. Aż trudno mi wybrać, który z 7 grzechów byłby moim ulubionym.
Sama jednak mam też ciepło dla innych. Próbuję je mieć.
Także w te najdłuższe noce, kiedy to odradza się światło. W ten wyjątkowy dla wielu ludzi na świecie czas.

Nie zobaczę się już więcej z Poetą. Albo, może, minę go znowu na ulicy i wtedy razem zapalimy. Ale mam nadzieję, że nie zobaczę go już nigdy tutaj. Że nigdy się nie spotkamy w tym miejscu. Zresztą, żegnam tak niejedną osobę stąd. Niejedną kobietę z mojego oddziału.

Okruchy ciepła. Światła.
Cóż, znowu one zdają się być najważniejsze.
Nie uratujemy każdego życia, nie sprawimy, że cały świat będzie zbawiony. Nie możemy z każdym porozmawiać, sprawić, żeby cofnął swoją dłoń z ostrzem biegnącym po żyłach. Nie jesteśmy w stanie. Ale zawsze możemy dać choć okruch. A dla niektórych swoim ciepłem uwić bezpieczną przystań.

Pod koniec dyżuru jak zwykle zaczyna robić cię ciężej. Już zauważyłam, że smutek po zmroku najbardziej lubić wychodzić na szpitalny korytarz i oplatać śliskimi mackami ciężkie głowy.
Znowu szykuje nam się zapinanie w pasy.
Znowu krew lejąca się z pociętej ręki.
To nic, cichutko. Sama nic nie zrobisz, mimo że możesz pogłaskać po głowie i czekać, aż leki zadziałają. Do tego trzeba o wiele, wiele więcej niż ty sama, żeby ten świat ocalić. Ty możesz być tylko cegiełką, ale bez jednej cegły czasem nie zbuduje się domu i...

Wychodzisz do swojego domu. Ulice są prawie puste,nie licząc ludzi biegnących na ostatnie zakupy. No tak, jutro wigilia.
Wracam do swojego świata. Tego, w którym mogę nieraz kogoś ocalić i nie jestem tylko cegłą. Jestem domem.
Wczoraj musiałam być pewnego rodzaju schronieniem dla kogoś, kto domu jeszcze nie znalazł. Kogoś mi bliskiego, kogo kocham, kto jest dla mnie jak siostra. I może nie mogę dać wiele. Ale mogę dać siebie. Ramię do wypłakania. Kanapę, na której można się przespać, gdy nie można wrócić do rodziny. Czas, w którym wypijemy jedno albo dwa wina.
Może to nic, a może już wiele.
Może to nic, ale zawsze powiem ci przyjdź, jeśli mnie potrzebujesz. Nawet tak nagle. Chodź. Jestem. Będę. Dla ciebie zawsze będę.

Obecność.

Tak. To ona jest najważniejszą cegłą. To ona potrafi zbudować dom.
To ona potrafi być codziennym cudem. Obecność, ciepła, nienachalna. Ta, która sprawia, że zaczynamy wierzyć w samych siebie, w świat dookoła nas. Ta, która dodaje nam skrzydeł. Albo raczej, przypomina nam, że własne mamy.
I...może powinna być jeszcze większym cudem w święta. Tak sobie pomyślałam.

Swoją obecność już trzeci rok daję tym, którzy nie są moimi bliskimi. Ale jeśli wy macie więcej czasu, jak to w święta...dajcie im swoją obecność. Prawdziwą. Dosłowną. Tą, od której bije ciepło. Wcale nie rozproszoną i nie zgubioną w świąteczny, jeszcze gorszym niż zwyczajne, zabieganiu. Wrzućcie na luz. I bądźcie dla kogoś cudem. Wspaniałym grzejnikiem, kaloryferem składającym się z samego serca. Ciałem i duszą, będącymi sercem.

Dajcie obecność. Ciepło.
Życzę wam, żebyście takie samo ciepło dostali. Ciepły, spokojny szept "jestem przy tobie". Ciepły spokojny szept i własnego serca. Ale i od najbliższych. A może trochę i od dalszych? Przypadkowych. Spotkanych na ulicy. W tramwaju, pociągu podczas powrotu z domu. Grających na ulicy. Proszących o papierosa.
Bo kto wie. Może czasem gdy zdążycie porozmawiać to....

Tak, to ma znaczenie. Także w święta. Wesołych, dobrych i spokojnych! Pełnych większych ale i mniejszych cudów.



Ciągle na stacji kiedy wstałem
Przegapiłem ostatni pociąg do domu
Odskoczyłem ponad bariery
Nikt nie miał grosza dla moich skaz
Zamierzam spać na chodniku
(...)
Jeżeli ulice mogłyby powiedzieć historię lub dwie
Namalowałbym obraz dla ciebie
Mogę powiedzieć ci jak to jest
Stracić coś co kochasz w zimną noc
Czy możesz zobaczyć krew w moich czerwonych oczach?
Znowu zapomnieć o życiu

Więc chodź, odleć ze mną
D miejsc gdzie moglibyśmy być tym, kim zechcemy
I możemy zabutelkować nasze lęki
Wznieś smak tak słodki, że strąci nas z nóg
Spal nasze problemy
Wdychaj je wszystkie
Namaluj naszą przyszłość na złamanej ścianie
Więc chodź, odleć ze mną
Do miejsc, gdzie moglibyśmy być tym, kim zechcemy.



I może pewnego dnia ulice zaczną też mówić. I namalują obraz. Piękny kolaż. A może i ty będziesz na nim ciepłą barwą. Najżywszą, najcieplejszą. Taką jak ja, mimo wszystko. 

wtorek, 19 grudnia 2017

O tym, że chcę wrócić, a może raczej zacząć coś na nowo.

Frida umarła.
Nie dosłownie, rzecz jasna. Ale to, co było we mnie Frida, umarło na dobre.
Przecież nikt już tak do mnie nie mówi. Nie w świecie, który jest namacalny, nie wypowiada tego imienia wprawiając w drżenie powietrze, którym oddycham. Tlen, który biegnie przez moje serce.
Tak, Frida umarła. Ci, którzy mówili do mnie w ten sposób, odeszli już na dobre. Ich ciała nie istnieją w tym świecie, a dusze, mam nadzieję, świecą w gwiazdach. Tak, dla nich mogę być Frida. Ale chyba już dla nikogo więcej.
Ci, którzy czasem mówią do mnie tym imieniem, jakby przypominali sobie moją przeszłość, mówiąc to z wahaniem, od niechcenia, jakby czasem po prostu w ich umyśle zagięto czasoprzestrzeń. Dla nich też już jestem kimś innym.
Nawet A., przecież on już też zwraca się do mnie po imieniu albo...

Szopie, kocham cię.
Tak często mówi do mnie osoba, którą kocham najbardziej na świecie. Mój Mąż, który pierwszy tak do mnie powiedział. Wszyscy najbliżsi mi ludzie, mówią do mnie właśnie tak. Szopie.
Nie ma już Fridy. Jest Szop, był już od dłuższego czasu.
Szop Pracz, zabawne, tak zabawne przezwisko, które stało się moim imieniem.

Jak więc i tu mogłabym być Fridą? To byłoby oszustwo. Paskudne oszustwo wobec was. Wobec mnie samej.
Rok nieobecności, prawie rok, podczas którego tak wiele się znów zmieniło.
Moje plany na przyszłość.
Najbliżsi mi ludzie.
Praca. Bo nawet i ta będzie inna od stycznia. Odchodzę bowiem z pewnym żalem i bólem z Domu, w którym tylu niekochanych i nikomu niepotrzebnych i zaczynam pracę na pełen etat w szpitalu psychiatrycznym. Zresztą, w tym na pół etatu pracuję już od października.

Rok 2017 który się już kończy. Tak, naznaczyłam go nieobecnością tutaj. Ale musiałam odpocząć od wielu spraw, które gryzy, uwierały. Zdystansować się. Może też właśnie od miejsca, które jakoś mi przekazano, gdy jeszcze byłam Fridą. Bo przecież wróciłam tylko przez czyjąś nieobecność, nieobecność, która nakazała mi...

A ja nie jestem już Fridą. Jestem Szopem i to ten Szop chce pisać. Nie maluje już obrazów. Nie jest już tak naiwny, choć nadal ma otwarte serce i chce się dzielić, rozdawać ciepło. Przyjmować do swojego domu każdego, kto tego potrzebuje.

Ale musiałam odpocząć. Musiałam zdystansować się od skojarzeń, zdystansować od miejsc. Może nawet od ludzi, którzy tutaj są. I to wcale nie jest wina żadnego z was, ani razem, ani z osobna. Musiałam wszystko uporządkować. Dobre i złe rzeczy. Kolejne pożegnania, choć nie dosłowne, musiałam przełknąć a może i posmakować. Kolejne powitania.  Zawiesić pewne znajomości na czas nieokreślony pomimo tęsknot, pomimo chęci, bo coś w środku mówiło "odpocznij". A czas pokaże, czy możesz wrócić. Jak możesz wrócić. 
Musiałam zrozumieć, że dziury pod sercem nie zapełni mi nikt inny, niż ta osoba, która dziurę spowodowała- a raczej jej brak. Musiałam odkryć, że to Szop, a nie Frida, ma dalej pojemne serce i zmieści tam na nowo każdego człowieka, który tego chce. Każdego nowo poznanego. Każdego pięknego i brzydkiego zarazem, bo przecież, tacy właśnie jesteśmy jako ludzie. 
Bardzo boleśnie odczułam pewne straty i to niekoniecznie te, o których myślicie, o których odruchowo mogą pomyśleć ci, którzy znają mnie z innych miejsc. Nie mówię o swoich zmarłych, a o tych, którzy żyją, ale są daleko. Nie miejscem, ale duszą, tak daleko od mojej duszy, choć ta tęskni za nimi. Cudownie odczułam jedna obecność tych, którzy są zawsze. Pięknie poczułam na nowo pewną czułość w całkiem innych miejscach, poznając nowych ludzi.

Uporządkowałam pewne sprawy, o których, być może, jeszcze będę miała okazję wam opowiedzieć. Bo chcę to zrobić.  Chcę na nowo podzielić się tym, co oglądają moje oczy, tym, czego słuchają moje uszy, tym, czego dotykają moje dłonie.  Chcę podzielić się barwą poranka i zapachem mroźnego wieczoru. Kolejnej kawy na plotkach w kawiarni. Zapachem łez i śmierci, zapachem szczęścia i euforii. 
Jestem starą Fridą, a jednocześnie jestem kimś całkiem nowym. Albo raczej tym, kogo już w dużej mierze poznawaliście, kiedy Frida, która pisała na poprzednim blogu, jeszcze trochę umierała. Odchodziła z tego świata w mojej duszy z pewnym uśmiechem na ustach. Bez cierpienia, tylko z miejscowym bólem od czasu do czasu, bólem, który wiele mnie nauczył i był mi cholernie potrzebny.

Oto zjawiam się na nowo, jako ktoś inny, ale ten sam. Wiem, że trudno to zrozumieć...wiem, że rozumiecie to w pełni. Wracam, mimo, że nie mogę obiecać, że na dobre. Na zawsze. Kto wie, może znów pojawię się i zniknę. Tego nigdy sama nie wiem.
W te najkrótsze dni, kiedy coraz mniej światła. W te najkrótsze dni, które tak mnie uspokajają, bo wiem, że słońce na nowo wygra. Światła. A przecież...Frida zawsze w nie patrzyła. Szop patrzy chyba jeszcze częściej.
Bo to nadal ja. Nadal kocham. Nadal śmieję się w głos pomimo przeciwności. Dzięki tak wielu małym i wielkim wspaniałościom.

Zapraszam więc was wszystkich do tej nowej wirtualnej przesterzni. Tych, którzy pamiętają jeszcze starą Fridę. Tych, którzy w ogóle o niej nie słyszeli, ale może zechcą poznać Szopa, bo tak w sumie, stwierdzam bez skromności, że Szop to taka trochę walnięta, ale ogólnie pozytywna kobieta. Dorosła, ale będąca stale dzieckiem. 

Mam wam tyle do opowiedzenia, mając stale oczy skierowane na światło. To, które bije z mojego serca. I to, które tak jasno świeci w waszych.
Chyba tyle słowem wstępu. Witajcie z powrotem.  Lub, witajcie po prostu. 





Nawet w pochmurny dzień
Będę zapatrzony
Będę zapatrzony w słońce

Potrząśnij mną

Wokół nie zostało dużo osób.