W soboty o poranku
rzadko kiedy, pędząc do pracy, spotykam duży ruch. Tym razem
jednak ulice i tramwaje były jak wymarłe.
No tak, ostatni
dzień przed świętami.- pomyślałam, jadąc do swojej nowej-
starej pracy. Jadąc po dość ciężkim wieczorze.
Nowej- starej
pracy, bo przecież w szpitalu psychiatrycznym pracuję już od
października. Na pół etatu, ale jednak. Od stycznia będę
pracować tylko tu. Na pełen etat.
Potrzebowałam
zmiany. Potrzebowałam nowego początku, rezyngnacji z Domu. Dlaczego,
o tym pewnie jeszcze napiszę. Ale dzisiaj nie jest to ważne.
Od października
pracuję na pół etatu w szpitalu psychiatrycznym, rzecz jasna, jako
opiekunka. Robię prawie to samo, co w Domu, choć, wszytko wygląda
trochę inaczej. Pracuje na oddziale zamkniętym, kobiecym. Nieraz
tylko odwiedzam inne oddziały. Gdy muszę pożyczyć w weekend
pościel, bo jest weekend i u nas zabrakło. Gdy jest alarm, ktoś
dostał szału i trzeba pomóc reszcie personelu zapiąc go w pasy.
Różnie bywa. W końcu to psychiatryk. Miejsce całkiem inne niż
Dom.
Miejsce, w którym
stykam się z całkiem innymi problemami niż do tej pory. Ale w
którym tak samo staram się być dzielna i uśmiechnąć się do
każdej z moich pacjentek.
Czy jednak w takim
miejscu mogę liczyć na świąteczny cud?
Śmiałam się
trochę pod nosem. Bo przecież, mimo tego że świąt nie obchodzę,
jestem ekspertem od cudów w te najdłuższe noce. Najpierw
przebudzenie Księcia. Potem dziwna wigilia w Domu, na którą
zaprosiłyśmy pracwników z Ukrainy, remontujących nasz Dom Pomocy
Społecznej. Tańczenie ze staruszkami i z jednym z robotników na
świetlicy. Dzielenie się opłatkiem, mimo że w ten opłatek nie
wierzę, może jako symbol, ale jednak..nie do końca mój.
Ale jednak to były
cudowne święta, bardziej świąteczne, niż w niejednym domu, przy
stole, nad karpiem. Moje pracujące święta, pełne ciepła i
wzruszeń, mimo że choinki nie powodują we mnie fontann łez i
zachwytów.
Nie szukałam sama
cudów. One szukały zawsze mnie.
Rano jednak biegłam
przez zimne ulice i znów na nic nie liczyłam. No po po co?
4 męczące
dwunastogodzinne dyżury przede mną. Co za różnica, że święta.
Trzeba będzie zrobić swoje. I 23 i 24 na psychiatrii i 25 i 26 w
Domu, podczas moich ostatnich tam dyżurów.
Cztery dwunastki,
nie ma co panikować. Przeżyję. Bo przeżyłam i dobę w pracy.
Przeżyłam nawet i dyżur trwający 36 godzin bez przerwy przez te 3
miesiące, kiedy pracowałam na półtora etatu. Jak trzeba, to
organizm zniesie wszystko. I kto jak nie ja, Szop? No kto?
Tak myślałam idąc
rano, przedzierając się przez puste ulice, jadąc tramwajem, który
wydawał mi się tramwajem- widmo.
Od rana na dyżurze
było przyjemnie. Może się zdziwicie, ale na psychiatrii potrafi
być przyjemnie. Wzruszająco. Pięknie. Pewnie nieraz jeszcze o tym
opowiem. Tak właściwie, to i bez świąt przeżyłam już tutaj
pewne małe cuda. Zaskoczenia.
Owszem, przez te 3
miesiące trafiały mi się momenty jak z filmu "Przerwana
lekcja muzyki". Ale większość była piękna. A kobiety,
którymi się zajmuje, to często cudowne dusze i umysły. To
wspaniali ludzie. Tylko trochę pogubieni. Czasem prawdziwie chorzy.
Ale jakoś w tym autentyczni.
Dyżur jakoś
leciał. Dyżur jak dyżur, przecież. Taki jak każdy. Na szczęście
pokojny.
Po śniadaniu
zeszłam na papierosa, zapalić. Bo tak, ja, Szop, już nie Frida,
trochę palę. Głównie w pracy. Czasem przy piwie. Ale, nauczona
nockami z Chłopcem w domu, zaczęłam zmieniać się w małą
lokomotywę. I nawyk ten przeniosłam na psychiatrię.
Brzydko, oj
brzydko, powiecie. I będziecie mieć rację.
Zeszłam na
papierosa, bez żadnej kurtki, z bosymi stopami, jak to ja.
Odpaliłam
papierosa, przymknęłam oczy, zaciągnęłam się spokojnie.
-Cześć. A
tobie nie jest zimno?- usłyszałam obok siebie znany mi już
głos.
Otworzyłam oczy.
Uśmiechnęłam się.
-Powinieneś już przywyknąć.
Ten człowiek to
też pewien mały cud. Tai dowód na to, że świat jest mały.
Poeta, tak będę
na niego mówić. Bo naprawdę jest poetą. Tylko troche pogubionym.
Wy, którzy kiedyś
czytaliście słowa Fridy- pamiętacie, jak rok temu prawie spotkałam
na ulicy poetę, który za parę papierosów dał mi tomik wierszy?
Jeśli nie pamiętacie, trochę wam przypomnę.
Zawsze
dochodzę do siebie wcześniej, niż inni naprawdę zdążą się
zmartwić. Może dlatego, że czuję ten świat. Może dlatego, że
jestem tu i teraz i wiem, że pewne rzeczy muszą się zdarzyć,
jasne i ciemne.
I
wszystko jest takie, jak powinno być.
Chce
się śmiać. Na ulicy, gdy wracam do domu, zaczepia mnie chłopak.
Sama nie wiem, to chłopak czy mężczyzna? Pyta, czy mam papierosa.
Nie
wiem, kim jest. Może jest trochę młodszy ode mnie, a może trochę
starszy. Nie wygląda na bezdomnego, ale i nie wygląda na
„porządnego obywatela”. Niechlujny, zarośnięty, ale ładnie
pachnący. Z wypchanym, nieforemnym plecakiem.
Zagubiony
podróżny? Autostopowicz autostrady życia, którego w tej chwili
nikt nie chce wziąć ze sobą?
Chcę
mu odruchowo powiedzieć, że nie palę, ale skłamałabym. Bo
popalam. I tak, mam papierosy, kilka sztuk, bo zostały mi po dyżurze
z Chłopcem, którego nie chcę opalać.
Pyta
więc, czy mam papierosa, a ja sięgam do plecaka i po sekundzie
zastanowienia daję mu nie tylko papierosa, ale całą paczkę do
ręki, paczkę, w której jest po prostu kilka sztuk. Uśmiecham się
i mówię mu, że mi niepotrzebne te papierosy, nie będę ich palić.
Jest
zdziwiony, patrzy na mnie uważnie i jakby coś sobie przypomina.
Teraz
on sięga do swojego plecaka, chwilę w nim grzebie, a ja stoję i
czekam, trochę marznę, ale nie spieszy mi się przecież. I nic nie
mówi, ale ja widzę, że czegoś szuka. Mam wrażenie, jakby
powiedział mi to w sercu, gdy tak na mnie spojrzał.
W
końcu wyciąga dość grubą, czarną książkę. Widać, że to
żaden bestseller. Wyciąga ją z wypchanego plecaka i wciska mi,
silnie, do moich dłoni, które same jakby czekały na podarunek.
-Tobie
już trucizna niepotrzebna, a mi już niepotrzebna poezja.
Mówi
szybko i odwraca się na pięcie, a ja stoję oniemiała trochę
takim obrotem sprawy. Chłopak, a może mężczyzna odchodzi, jakby
go ktoś gonił a ja stoję z grubym tomem nieznanej mi poezji w
ręku. (..)
Wszystko
jest takie jak być powinno. Nic nie dzieje się bez przyczyny.
Może
po czasie prozy moje życie potrzebuje też trochę poezji, którą
czasem się gubi?
Rok
temu spotkałam g na ulicy. Nic takiego, dostałam tomik wierszy.
Dziwne, ale przecież kto jak kto- Szop zawsze dotyka dziwnych
aspektów rzeczywistości.
Spotkałam
go wychodząc przed szpital na papierosa. Takiego samego papierosa,
jakiego mu wówczas podarowałam.
Zdziwiłam
się za pierwszym razem. Może trochę przestraszyłam. Czy wierzę w
przypadki, czy nie wierzę? A wy, wierzycie?
Nie
jest pracownikiem. Jest pacjentem oddziału otwartego, dziennego
pobytu. Po leczeniu na zamkniętym dochodzi do siebie. I jak mówi
sam o sobie, po prostu był zbyt smutny. I trochę się zgubił.
Niedoszły, odratowany samobójca. Może trochę człowiek, który
poszedł mniej legalną i mniej pożądaną ścieżką w naszym
świecie. Człowiek, jak mi się wydaje, o brardzo wrażliwej duszy i
jeszcze bardziej skomplikowanej historii, której poznałam strzępki,
dosłownie strzępki podczas wyjść na papierosa. Bo czasem
przychodzi, kiedy ja palę. Widzi mnie przez okno sali terapeutycznej,
w której tworzy dziwne kolaże z wierszy i innych dostępnych
materiałów. Czasem przyjdzie, czasem nie. Nie chce być nachalny.
Ale ja lubię te 5 minutowe widzenia.
Nie
zdziwił się zupełnie kiedy zobaczył mnie po raz pierwszy. I o
dziwo mnie poznał. Mi to chwilę zajęło, ale może również nie
powinnam być zaskoczona. Już przecież kiedy dawał mi książkę,
widziałam, że coś jest nie tak. Miałam to wrażenie, że to żaden
porządny obywatel, ale jednak...
Stoimy
przed budynkiem, palimy.
-Nie
wiedziałam, że dzisiaj macie zajęcia. Dzisiaj sobota.
-Wiesz,
to chyba tak przez święta. W niektóre soboty są zajęcia, nie
zauważyłaś?
-Za
rzadko tu jestem. Pół etatu, wiesz. Ale od stycznia jestem na
pełen.
-Od
stycznia już nie przychodzę.
Mówi z jakimś uśmiechem i zaciąga się papierosem. Czy to duma,
czy niepewność? Na pewno i jedno i drugie. Lubię taki uśmiech u
niego, lubię go u pacjentów. Bo mam wrażenie, że nawet gdy jest w
nim sporo niepewności, w końcu zwycięża. Taki uśmiech w końcu
zawsze zwycięża.
Kończymy
powoli palić. Nie mówimy już za wiele, zresztą, o czym mamy
rozmawiać?
Nie
zostaniemy przyjaciółmi. On jest pacjentem, ja pracownikiem. Może
nie jest pacjentem mojego oddziału, ale nie wymienimy się numerami
telefonów ani nie pójdziemy razem na piwo. To nie to miejsce.
Jestesmy ludźmi, którzy kiedyś minęli się na ulicy a teraz
mijają się znowu. Nie jesteśmy sobie obcy. Ale raczej nie
zostaniemy bliscy. I ja to wiem, i on to wie.
Dyżur
mija. Obiad, bieganina, zmiany pościeli. Komuś jest smutno, ktoś
ma nadmiernie dobry humor.
Kolejne
przerwy, kolejny papieros.
I
znowu on. Poeta. Nigdy nie podchodził na papierosa dwa razy w ciągu
dnia. To mogłoby wydawać się nachalne. Mogłabym sobie pomyśleć,
że jednak możemy zostać przyjaciółmi.
-Przepraszam.
Ale, tak sobie pomyślałem...
-Tak?
-Pewnie
się więcej nie zobaczymy. A jutro są święta i...
Wyciąga
coś zza pleców. Nie jest to kartka z numerem telefonu. Wiem, bo
majaczą mi tam kolorowe kształty, to nie tylko biała strona
zapisana długopisem.
To
jeden z kolaży. Świąteczny. Daje mi go do ręki.
-Wszytkiego
najlepszego. Na święta i tak w ogóle- uśmiecha się, trochę
pewniej.
-Ja...
-Nie
no to nic takiego, dałem też parę kartek tutaj dziewczynom z
terapii. Ale tak sobie pomyślałem, że tobie też zrobię kartkę.
Miła jesteś i w ogóle, wiesz, wiersze. - śmieje się już na
dobre.
-No
tak. Ja jednak palę a ty jednak z poezją...
Robi
mi się ciepło. Tak po sercem.
To
kolejna osoba, która rozgrzewa mi je tego dnia. Ale rozgrzewa
wyjątkowo.
Nie
musiał. Tylko minęliśmy się na ulicy. I czasem razem, a jednak
osobno, zapaliliśmy papierosa.
Nie
będziemy przyjaciółmi. Nikim ważnym, nie w takim znaczeniu.
Nieraz,
gdy widziałam go w październiku, w listopadzie, myślałam sobie,
czy to by coś zmieniło, gdybym może wtedy pobiegła za nim na
ulicy. Kiedy dał mi wiersze. Czy może nie próbowałby się zabić
w sierpniu, nieudolnie, ale jednak, próbował. Byłam obca, tak jak
jestem teraz.
I
nigdy się nie dowiem. Czy to by coś zmieniło. Cieplejszy gest...
Wątpliwe,
prawda? Ale jednak taka myśl rodzi się w człowieku.
Wiem
jednak, że nie można zapewnić ciepła całemu światu. Ale nieraz
udaje się podzielić choć jego cząstką.
I
wiem, że i ja, tego ciepła, dostaje aż za wiele nieraz. Nie
zawsze na nie zasługuję, bo bywam podłym człowiekiem. Zawistnym,
gniewnym, chciwym. Nadmiernie pysznym. Aż trudno mi wybrać, który
z 7 grzechów byłby moim ulubionym.
Sama
jednak mam też ciepło dla innych. Próbuję je mieć.
Także
w te najdłuższe noce, kiedy to odradza się światło. W ten
wyjątkowy dla wielu ludzi na świecie czas.
Nie
zobaczę się już więcej z Poetą. Albo, może, minę go znowu na
ulicy i wtedy razem zapalimy. Ale mam nadzieję, że nie zobaczę go
już nigdy tutaj. Że nigdy się nie spotkamy w tym miejscu. Zresztą,
żegnam tak niejedną osobę stąd. Niejedną kobietę z mojego
oddziału.
Okruchy
ciepła. Światła.
Cóż,
znowu one zdają się być najważniejsze.
Nie
uratujemy każdego życia, nie sprawimy, że cały świat będzie
zbawiony. Nie możemy z każdym porozmawiać, sprawić, żeby cofnął
swoją dłoń z ostrzem biegnącym po żyłach. Nie jesteśmy w
stanie. Ale zawsze możemy dać choć okruch. A dla niektórych swoim
ciepłem uwić bezpieczną przystań.
Pod
koniec dyżuru jak zwykle zaczyna robić cię ciężej. Już
zauważyłam, że smutek po zmroku najbardziej lubić wychodzić na
szpitalny korytarz i oplatać śliskimi mackami ciężkie głowy.
Znowu
szykuje nam się zapinanie w pasy.
Znowu
krew lejąca się z pociętej ręki.
To
nic, cichutko. Sama nic nie zrobisz, mimo że możesz pogłaskać po
głowie i czekać, aż leki zadziałają. Do tego trzeba o wiele,
wiele więcej niż ty sama, żeby ten świat ocalić. Ty możesz być
tylko cegiełką, ale bez jednej cegły czasem nie zbuduje się domu
i...
Wychodzisz
do swojego domu. Ulice są prawie puste,nie licząc ludzi biegnących
na ostatnie zakupy. No tak, jutro wigilia.
Wracam
do swojego świata. Tego, w którym mogę nieraz kogoś ocalić i nie
jestem tylko cegłą. Jestem domem.
Wczoraj
musiałam być pewnego rodzaju schronieniem dla kogoś, kto domu
jeszcze nie znalazł. Kogoś mi bliskiego, kogo kocham, kto jest dla
mnie jak siostra. I może nie mogę dać wiele. Ale mogę dać
siebie. Ramię do wypłakania. Kanapę, na której można się
przespać, gdy nie można wrócić do rodziny. Czas, w którym
wypijemy jedno albo dwa wina.
Może
to nic, a może już wiele.
Może
to nic, ale zawsze powiem ci przyjdź, jeśli mnie potrzebujesz.
Nawet tak nagle. Chodź. Jestem. Będę. Dla ciebie zawsze będę.
Obecność.
Tak.
To ona jest najważniejszą cegłą. To ona potrafi zbudować dom.
To
ona potrafi być codziennym cudem. Obecność, ciepła, nienachalna.
Ta, która sprawia, że zaczynamy wierzyć w samych siebie, w świat
dookoła nas. Ta, która dodaje nam skrzydeł. Albo raczej,
przypomina nam, że własne mamy.
I...może
powinna być jeszcze większym cudem w święta. Tak sobie
pomyślałam.
Swoją
obecność już trzeci rok daję tym, którzy nie są moimi bliskimi.
Ale jeśli wy macie więcej czasu, jak to w święta...dajcie im swoją
obecność. Prawdziwą. Dosłowną. Tą, od której bije ciepło.
Wcale nie rozproszoną i nie zgubioną w świąteczny, jeszcze
gorszym niż zwyczajne, zabieganiu. Wrzućcie na luz. I bądźcie dla
kogoś cudem. Wspaniałym grzejnikiem, kaloryferem składającym się
z samego serca. Ciałem i duszą, będącymi sercem.
Dajcie
obecność. Ciepło.
Życzę
wam, żebyście takie samo ciepło dostali. Ciepły, spokojny szept
"jestem przy tobie". Ciepły spokojny szept i własnego
serca. Ale i od najbliższych. A może trochę i od dalszych?
Przypadkowych. Spotkanych na ulicy. W tramwaju, pociągu podczas
powrotu z domu. Grających na ulicy. Proszących o papierosa.
Bo
kto wie. Może czasem gdy zdążycie porozmawiać to....
Tak,
to ma znaczenie. Także w święta. Wesołych, dobrych i spokojnych!
Pełnych większych ale i mniejszych cudów.
Ciągle
na stacji kiedy wstałem
Przegapiłem
ostatni pociąg do domu
Odskoczyłem
ponad bariery
Nikt
nie miał grosza dla moich skaz
Zamierzam
spać na chodniku
(...)
Jeżeli
ulice mogłyby powiedzieć historię lub dwie
Namalowałbym
obraz dla ciebie
Mogę
powiedzieć ci jak to jest
Stracić
coś co kochasz w zimną noc
Czy
możesz zobaczyć krew w moich czerwonych oczach?
Znowu
zapomnieć o życiu
Więc
chodź, odleć ze mną
D
miejsc gdzie moglibyśmy być tym, kim zechcemy
I
możemy zabutelkować nasze lęki
Wznieś
smak tak słodki, że strąci nas z nóg
Spal
nasze problemy
Wdychaj
je wszystkie
Namaluj
naszą przyszłość na złamanej ścianie
Więc
chodź, odleć ze mną
Do
miejsc, gdzie moglibyśmy być tym, kim zechcemy.
I
może pewnego dnia ulice zaczną też mówić. I namalują obraz.
Piękny kolaż. A może i ty będziesz na nim ciepłą barwą.
Najżywszą, najcieplejszą. Taką jak ja, mimo wszystko.