Choć, tak naprawdę, czy nie zaczęło się ono wcześniej? Czy nie nastawiłam wskazówek swojego zegara na "ostateczną zmianę" już wtedy, w styczniu 2017 roku, siedząc w banku przed ubraną elegancko panią, myśląc, że nie, wcale nas tam nie powinno być, wcale tego nie chcę? Czuję, wiem, że nie powinno nas tam wcale być?
Myślę, że wielu z was może zadać sobie to pytanie- jak w ogóle doszło do tego, że Szop i jej Mąż lecą za niecały miesiąc na Islandię?
Mieliśmy inne plany. Ci, którzy czytali mojego poprzedniego bloga wiedzą o tym doskonale, jak w pewnym momencie zapragnęłam wyjazdu na stałe w Bieszczady. W krainę dzikości i spokoju. Marzyliśmy bowiem o życiu w miejscu, gdzie nie ma za dużo ludzi, nikt się nie spieszy. Marzyliśmy o prawdziwej zimie, pewnej dzikości, oddaleniu. Miejscu pełnym wyzwań. Nie potrafiliśmy przecież, oboje, zakochać się w wielkich miastach. Nie dla nas był, jest nadal, nawet Poznań, tak nikły, miałki w stosunku do europejskich metropolii.
Metropolis. To nie bajka dla nas. Góry, zimne rzeki, lodowate wiatry, zieleń, czyste powietrze...o tym marzyliśmy. Jednak pewnego dnia dotarło do nas, że...w dużej mierze to marzenie niemożliwe. Cały nasz plan miał więcej dziur niż materiału, tego płótna nie dało się polatać. Rzucić wszystko i jechać w Bieszczady? Brzmi pięknie. Ale o wiele trudniej zrobić to naprawdę. Nie twierdzę, że to niemożliwe. Wręcz przeciwnie. Jednak, rozsądek mojego Męża wygrał. Nie niemożliwe. Ale dla nas, w naszej sytuacji, w tym momencie, wydaje się nierealnym. Jak dziś pamiętam tę rozmowę, do której doszło w pociągu. Rozmowę o naszych marzeniach i trzask łamanych kości. Bo połamano mi wtedy skrzydła. Pamiętam, jak płakałam. Ja, płakałam w miejscu publicznym. Ci, którzy mnie znają, wiedzą, jakie musiało to być dla mnie trudne.
Co dalej? Myśleliśmy, jak ugryźć to życie. Może jednak wziąć kredyt. Zbudować dom. Blisko lasu. Co jakiś czas jeździć w góry, trochę podróżować. Żyć tak jak się da, skoro nie da się inaczej. I tak mamy szczęście, mamy siebie, mamy swoich przyjaciół...
Tak. Mamy szczęście. Coś we mnie złamało się. We mnie i w nim. Zgodziliśmy się przez moment by...
Ułożyliśmy kolejny plan. Poszliśmy do banku. Wysłuchaliśmy oferty kredytowej.
No kurwa nie. To pierwsze słowa, jakie usłyszałam od mojego Męża, gdy tylko wyszliśmy na zimną, ale słoneczną ulicę tego dnia. To wszystko było tak absurdalne. Warunki kredytu. Smycz przez najbliższe lata.
Smycz, a może wręcz łańcuch, który boleśnie wpija się w szyję, uwiązuje w jednym miejscu i zostawia po sobie tylko bolesne blizny po przewegetowanym życiu.
Nie znoszę zobowiązań. Nie takich, które czynią nas odpowiedzialnymi nie wobec tych, których kochamy, a wobec abstrakcyjnych idei, które z odpowiedzialnością nie mają nic wspólnego. To nie dla mnie. To nie dla...nas.
Musimy wyjechać. Wyjechać by zarobić na schronisko w Bieszczadach. Na własne gniazdo wśród drzew. Bo on nadal potrzebował gniazda.
Wyjechać? Tak! Myśl, która mnie ożywiła. Myśl, która sprawiła, że moje skrzydła zaczęły się zrastać po feralnej rozmowie w pociągu. Wyjechać, ale dokąd? Nie ciągnęły nas Wyspy Brytyjskie. Holandia. Chociaż, może, żeby po prostu zarobić i...wrócić? Wcale nie musi być pięknie, wystarczy zarobić na marzenie i...
Pewnego wieczoru zostałam sama w domu. Nadal z jakimś smutkiem w środku, tuż po swoich urodzinach błądziłam, jak to ja, w poszukiwaniu muzyki w sieci. I trafiłam na nią.
Eivor Palsdottir.
Co to za język, ten, w którym śpiewa? Jest piękny! Serce mi zadrżało. Jeden kawałek, w którym się zakochałam. Drugi, w którym...tak, usłyszałam to. Właśnie to, jak gra moje serce. To, jak brzmi...zew.
Czasem po prostu wiesz. To tak jak z zakochaniem. Gdy poznałam mojego Męża, 10 lat temu, to też było takie oczywiste. Po prostu wiedziałam, że to ten. Czułam w nim to, czego szukałam.
Coś podobnego, choć w innym wymiarze, odkryłam w głosie Eivor.
Co za piękny głos i piękny język. Nie, nie islandzki, jak sądzicie. Islandzki poznałabym od razu, przecież od lat słucham Sigur Ros czy Rokkuro.
Farerski. Język, o którego istnieniu nie miałam pojęcia. Wyspy Owcze. Kraj pośrodku niczego.
A może by tak...tam? Poczułam to.
Od razu zaczęłam przeszukiwać internet. Wiadomości na temat Wysp Owczych. O tym, jak tam z praca, czy idzie w ogóle się zaczepić...
Zajęło mi to parę godzin. W tym czasie Mąż wrócił z pracy a ja...tak po prostu zaczęłam mu opowiadać o moim pomyśle. Słuchał uważnie. I po raz pierwszy od dłuższego czasu zauważyłam...że coś się w nim obudziło. Tak samo jak we mnie, gdy słuchałam Eivor.
Wyspy Owcze? Może być ciężko. Ale może...Islandia?
Zgłębiliśmy temat. Po tygodniu...zaczęliśmy uczyć się języka islandzkiego. Coś w nas jednak zwątpiło w wyspę złożoną z lodu i ognia. Jednak...ciężko tam o pracę. Chodziliśmy po agencjach, szukaliśmy ogłoszeń. nie było nas stać, by tak po prosty wyjechać. Pomyśleliśmy, że może jednak Norwegia? Być może tam będzie łatwiej. Poszerzyliśmy pole poszukiwań. Zaczęliśmy uczyć się norweskiego, który okazał się równie pięknym dla naszych uszu, ale o wiele łatwiejszym językiem, niż islandzki.
Skandynawia. Islandia. Norwegia, Farose. Może północ Szwecji. Dania...za bardzo na południe. Skandynawia, a raczej kraje nordyckie nas opętały. Przecież Islandia to nie Skandynawia!
Zaczęłam odrabiać pracę domową. Nie zliczę, ile książek, reportaży o Północy przeczytałam. Ilu autorów z tamtych rejonów zawładnęło moim czasem. Knausgard. Ibsen. Hamsun. Głównie Norwegowie, bo na nich się skupiłam ale....
Zgłębiłam teorię kultury. Prawa Jante przestały być dla mnie tajemnicą. Z głowy zaczęłam recytować daty ważne dla norwegów czy Islandczyków. Dowiedziałam się co nieco nawet o Grenlandii. O kuchni w Szwecji i Norwegii, oraz co bywa wielkim faux pas. Nie powiem, że stałam się ekspertem ale...za każdym razem, gdy myślałam o którymś z miejsc na Północy, moje serce zaczynało bić żywiej. Co więcej, to serce naprawdę, naprawdę uwierzyło, że może się udać. To serce uwierzyło, bo wreszcie uwierzył i On. I naprawdę zaczął działać.I On, mój Mąż, chciał tej zmiany.
Wyjechać by zarobić...a może wyjechać już na zawsze? Ta myśl w nas dojrzała. Może by nam się spodobało. Może właśnie znaleźlibyśmy nasze miejsce.
Niezliczone godziny spędzone razem na oglądaniu kina północy. Próby rozmawiania po norwesku.
Co nas tak chwyciło za serca? Trudno powiedzieć.
Jest wiele rzeczy, które sprawiają, że chcieliśmy wyruszyć na północ.
Wszystkie te kraje są na swój sposób dzikie, choć są jednocześnie najbardziej cywilizowanymi krajami, o najwyższym poziomie życia. Małe społeczności, które potrafią dbać o siebie jak za czasów plemiennych, wielkie połacie dziczy, gdzie nie spotkasz drugiego człowieka przez wiele dni. Góry. Zimno i noc polarna. Walenie i zorza. Pełne równouprawnienie. Równość w myśl zasad Jante, które mają i swoje złe strony. Słynny skandynawski spokój. To wszystko i wiele innych rzeczy sprawiło, że zaczęliśmy szukać. Działać. To i przeczucie że....
To jak z miłością. Czasem wiesz że to to i już. I nie ma to uzasadnienia. Po prostu nie ma. Czasem pomylisz się i zranisz. Trudno. Może zostaniemy zranieni, pomimo swojego zaangażowania i swoistej miłości darowanej a konto, zanim postawiliśmy stopę na ziemi zrodzonej z ognia i lodu. Może to złamie nam serca, złamie nasze życie...ale nie przekonamy się, póki nie spróbujemy, prawda?
Znaleźliśmy w sobie odwagę, by szukać. Spróbować żyć gdzie indziej. To już wiele. I ta myśl, że odważyliśmy się, że już coś się udało, że za 25 dni wyruszymy...sprawia, że zew zmienia się w skowyt radości i pozwala marzyć jeszcze dalej. Pozwala odrzucić wszystko i zmienić życie, wierzyć w to, że gniazdo, gniazdo i schemat, to nie to, czego potrzebujemy.
Zdecydowaliśmy więc. Norwegia. Islandia. Jakimś cudem może, Wyspy Owcze, które kocham już nazywać nie inaczej, jak Farose.
Miejsce, które nas przyciąga. Miejsca, w których nauczyłam się tak wiele w teorii. Teraz tylko...jak?
Tak jak mówiłam, to ja jestem tą, która skacze po chmurach. Mój Mąż jest tym, który marzenia realizuje. Zgrany z nas zespół w życiu.
Szukał. Próbował. Kombinował. Nie dawaliśmy się zniechęcić. Uderzaliśmy jednak głównie w Norwegię. A ja silnie wierzyłam, naprawdę wierzyłam...że musi się udać.
Pewnego wieczoru, jakoś w połowie marca wypiliśmy trochę za dużo wina. Nieraz zdarza się nam to zrobić we dwoje. Tym razem, zmęczona, poszłam spać. A mój Mąż wytrwale, choć po pijaku wertował kolejne oferty pracy za granicą. I tak oto wysłał swoje CV na Islandię, bowiem będąc całkiem nietrzeźwym przypomniał sobie, że w sumie przecież to o Islandii myśleliśmy najpierw.
Na odpowiedź nie trzeba było długo czekać. Dwa dni później mój Mąż odebrał, całkiem zaskoczony telefon i...przeszedł pierwszą rozmowę kwalifikacyjną. Całkiem przypadkiem przypomniał sobie, że no w sumie, ma jeszcze żonę, bez której nigdzie nie jedzie i dośle jej CV. Tak rozmowę następnego dnia odbyłam i ja, cała przerażona i dosłownie osrana. Telefon o pracę złapał mnie bowiem...w toalecie. I może lepiej.
Tydzień później, 21 marca, w pierwszy dzień wiosny, byliśmy już w Warszawie i podpisywaliśmy umowy po najsympatyczniejszej rozmowie kwalifikacyjnej, jaką miałam w życiu. Islandczycy są świetni już na pierwszy rzut oka. Serio. Przynajmniej, nasza przyszła szefowa.
Gdy po rozmowie wyszliśmy na ulicę, w mieście którego nie znosimy, aż sami nie wiedzieliśmy, co ze sobą zrobić. Właśnie wywróciliśmy do góry nogami swoje życie. Nie docierało to do nas do końca, a jednocześnie czuliśmy się najszczęśliwszymi ludźmi na świecie.
Myślę, że już nic nie może się zepsuć. Bo nie może, prawda? 25 kwietnia lecimy na Islandię. 30 zaczynamy pracę na lotnisku w Keflaviku, gdzie, co wcale nie dziwi, pracuje bardzo wielu Polaków.
Taki mały smaczek- świat jest mały. Malusieńki. Na tym samym lotnisku, w tej samej firmie, pracuje mój dobry kumpel z czasów liceum, z którym kontakt trochę mi się urwał ale...w liceum zawsze go uwielbiałam. Bo zawsze był mega inteligentnym, wrażliwym, choć specyficznym człowiekiem. Taka artystyczna dusza z sercem na dłoni.
Cóż, jesteśmy już umówieni na picie wina pod zorzą polarną. Czy kiedykolwiek w liceum pomyślałam, że będę pić z nim wino na Islandii? Nierealne, niepomyślalne...a jednak. Zadziwiające ścieżki, które plącze nam los.
Tak więc Islandia. Kraj wulkanów i lodowców. Kraj, w którym żyje trochę ponad 300 tys obywateli, a ponad 130 tys jest w samej stolicy. Pustkowia. Maskonury i lisy polarne. Kuce i 700 tys owiec. Sagi wikingów czytane płynnie przez mieszkańców. Gejzery i gorące źródła. Białe noce. Wiatr, który wywraca ciężarówki w podmuchach. Nieprzyjazna ziemia, lodowe jaskinie, w których tak łatwo umrzeć. Walenie wyskakujące z wody. Jednocześnie 4 najszczęśliwszy kraj na świecie. Jedyny kraj który wprowadził ustawę o równych zarobkach kobiet i mężczyzn. Ludzie którzy jedzą owcze oczy, zgniłe rekiny i jednocześnie uszanują każde wyznanie. W teorii.
Przekonamy się, jak tam jest naprawdę.
25 dni.
Może to naprawdę będzie odwzajemniona miłość, która na razie jest zauroczeniem na odległość. Pół roku szansy. Trzymajcie za mnie kciuki.
A was zostawiam z Eivor i jej koncertem nad fiordem w Norwegii. Tak, taki koncert też mi się marzy. Bo wiecie...Eivor, od której zrodził się nas pomysł z Północą gra w Poznaniu w kwietniu. Nawet kupiłam bilety, ostatnie z puli w przedsprzedaży, co zakrawało na cud. Niestety, bilety daliśmy naszym głupim dupom, bo sami nie będziemy mogli na koncert iść. Dziewczyny śmiały się, że będą nas opłakiwać.
Eivor gra 26 kwietnia. To będzie nasz pierwszy pełen dzień na Islandii.
Czy wierzycie w znaki?
Zaczarowana jestem ja, jestem ja
Czarownica omamiła mnie, omamiła mnie
Zaczarowana w głębi duszy mej, w duszy mej
W sercu płonie gorący żar, gorący żar
Zaczarowana jestem ja, jestem ja
Czarownica omamiła mnie, omamiła mnie
Zaczarowana do głębi serca, do głębi serca
Oczy patrzą tu, gdzie stała czarownica