-Czy macie jakieś wegańskie dania?- zapytała wczoraj jedna z klientek naszej restauracji na lotnisku. Cóż. Islamndczycy nie słyną z dań wegetariańskich ani tym bardziej wegańskich. Co więcej. Bycie "wege" uważają za lekkie, nieszkodliwe wariactwo, do którego podchodzą z pewną humorystyczną rezerwą.
Wymieniłyśmy szerokąopcję dań wegańskich. Aż dwie pozycje. Sałatka i jakieś warzywne kulki pieczone przez naszego hinduskiego kucharza. Całkiem nieźle jak na Islandię, jeśli mam być szczera. Ale dziewczyna, ucho pochodząca z USA albo Kanady nie wyglądała na przekonaną. Przechadzała się, spoglądała na to, co mamy w ofercie.
-A ta baranina....to na pewno owce z Islandii?
-Tak.
-To poproszę.
Widziałam szok na twarzy koleżanki. Sama w pierwszym momencie nie zrozumiałam ale po chwili do mnie dotarło. Jeśli to owca islandzka, to zje ją nawet pewien rodzaj weganina. I absolutnie nie kłóci się to z przekonaniami.
Wydaje się absurdalne? Ale wcale takim nie jest. Isladczycy kochają swoje owce. I te owce są naprawdę najszczęśliwszymi owcami na świecie.
Sama byłam wegetarianką wiele lat temu i w całej ideii nie chodziło mi o kwintesencję, czyli zabijanie zwierząt w celu spożycia- chodziło mi raczej o cały przemysł, to jak zwierzęta cierpią przez całe życie w hodowlach. Jak zamykane są w klatkach, jaki wielki stres przeżywają. Jak są po prostu towarem, a nie żywymi istotami. To jest bardziej przerażające, niż sam fakt zabicia zwierzęcia, który wydaje mi się naturalny, wrodzony. Może to dziwne podejście ale w dyskusjach z wieloma wegetarianami nieraz słyszałam właśnie głównie argumenty dotyczące hodowli, jakoby niejedzenie mięsa było sprzeciwem wymierzonym w ich istnienie, a nie w sam fakt bycia istotą wszystkożerną, jaką jest człowiek. Bo temu jednak trudno zaprzeczyć. Mówię tu o pewnego rodzaju dojrzalszym, przemyślanym wegetarianiźmie niż tym mówiącym tylko "to zwierzę to czyjaś matka". Matki umierają na całym świecie, w każdym gatunku, zabijane przez drapieżniki albo w wypadkach samochodowych.
Niemniej, żyjąc na Islandii rozumiem, dlaczego wegetariaznim tutaj to łagodne wariactwo, do którego podchodzi się z rezerwą. W końcu tradycyjnie je się głównie baraninę i jagnięcinę. Ewentualnie źrebninę ( tak, jedzą tu małe koniki) i walenie, od jakiegoś czasu ryby i owoce morza- możę wydaje się dziwne, ale rybołóstwo na Islandii nie jest tradycyjną formą zdobywania pożywienia- popularne zrobiło się tu dopiero w XX wieku. Od wielu lat spożywa się więcej wołowiny ( islandzkiej, rzecz jasna!) i drobiu, ale nadal, najpopularniejszym mięsem jest tu tzw lamb, czyli jagnięcina. Dodaje się ją nawet do parówek. Najwięcej szynek w "islandzkiej biedronce" jest zrobionych z owiec. Kilogram piersi z kurczaka jest w tej samej cenie co barani udziec.
Islandia nie istnieje bez owiec. To proste stwierdzenie, które w pełni oddaje ducha tej wyspy. Bo owce są wszędzie, są najczęstszą przyczynąwypadków drogowych, pisze się o nich tradycyjne poematy, nosi się zwetry z ich wełny. Są wrośnięte w islandzką kulturę bardziej niż ludzie, choć to oni je tutaj sprowadzili. Ale...ludzie na tej nieprzyjaznej wyspie na pewno, przez wieki, od kiedy osiedlono się w śedniowieczu, na pewno by bez nich nie przetrwali. To, jak ważne są dla Isladczyków definiuje nawet język. Staroislandzkie słowo fe oznaczło jednocześnie owce i...pieniądze. Kto miał owce, ten był bogaty. Najprostszy wyznacznik tego niegdyś prostego, silnego ludu.
Owce zostały sprowadzone na Islandię około 1100 lat temu, przez Wikingów. Podobnie jak ludzie, izolowane od obcych wpływów, stały się unikatowe. Może nawet bardziej. Nigdy nie krzyżowane z żadną inn a rasą, pozostały niezmienne od IX wieku.
Kto widział polskie czy angielskie owce, rozliczne rasy w zoo dla dzieci, widząc islandzką owcę w jakiś sposób zauważy jej inność, odrębność. Mieszkańczy wyspy doskonale zdają sobie sprawę z inności swoich skarbów, dlatego żadna owca, pochodząca z kontynentu nie ma prawa pojawić się na Islandii. Co więcej, gdy islandzka owca zostanie wysłana "za granicę", czy może raczej za ocean...nie ma prawa powrotu. Bo co, jeśli zaszalała w jakiejś innejh hodowli i przez to sprowadzi do swojego stada jakiegoś obcego genetycznie przybysza? Tak oto dba się o odrębność owiec.
Co więcej, nie wszystkie owce na Islandii są takie same. W każdym owczym stadzie istnieje pewna "owca- lider". Ma nawet specjalną nazwę w języku islandzkim, mianowicie- forystufe.
Forystufe jest pewnego rodzaju przewodnikiem, najbardziej hardą owcą z hadrych owiec smaganych wiatrem i żywiących się niezwykle pachnącymi ziołami. Nadal, nie jest to obca rasa, ale badania naukowe udowodniły, że owca- lider różni się trochę genetycznie od pozostałego stadka. I widać to na pierwszy rzut oka. Najczęściej owce te są opisywane jako "długonogie, chude, sprawne i elastyczne barany z ogromnymi, inteligentnymi oczami". Są trochę większe od "regularnego stadka", mają naprawdę lekki i szybki sposób poruszania, a ich runo jest zazwyczaj ciemniejsze. Forystufe jest z reguły największym skarbem w stadzie każdego islandczyka i to najczęściej ten osobnik jest przedstawiany na słynnych konkursach na najbardziej wartościową owcę w wiosce/ regionie/ na Islandii. Prawdopodobnie to dzięki przewodnikom, wyjątkowo inteligentnym ( intelekt liderów jest opisywany nawet w islandzkich sagach) islandzkie owce udowodniły w 2012 roku, jaką są twardą i unikatową rasą.
Mianowicie, w 2012 roku cała Islandia pogrązyła się w żałobie. Na północy o wiele wcześniej niż przewidywano spadł śnieg. Islandzkie owce na zimę zapędzane są do zagród, latem hasają beztrosko dosłownie wszędzie ale...w 2012 roku zima zaskoczyła pasterzy jak u nas kierowców. Stada zostały przysypane śniegiem. Wszyscy myślieli że ten skarb został stracony. Jednak...po 45 dniach wszyscy zostali zaskoczeni, gdy owce jak gdyby nigdy nic wyszły spod śniegu. Przetrwały. Nie wszystkie, ale znaczna większość. Można sobie wyobrazić, jacy szczęśliwi tego dnia byli Islandczycy. Można się domyślić, że oto znaleźli po raz kolejny potwierdzenie, jak bardzo ich dziedzictwo narodowe jest niezwykłe.
Bo owce można nazwać dziedzictwem narodowym. Islandia owcami stoi i widać też wszędzie sotjące owce. Może nie w Keflaviku, gdzie mieszkam czy Reykjaviku- ale wystarczy pojechać 20-30 km za stolicę i trzeba być o wiele ostrożniejszym na drodze. Bo w każdym momencie może na niej pojawić się owca, czy raczej ministadko trzech sztuk, bo najczęściej porwadzają się trójkami. O ile na południu, najchętniej odwiedzanym przez turystów nie ma ich aż tak dużo to, to wystarczy wybrać się na północ. Owce są dosłownie wszędzie. Na szczytach gór i klifach. W pobliżu gorących źródeł. Śpiące na nagrzanym asfalcie. Śpiące na brzegu oceanu. Pasące się na dachach domów porośniętych trawą. Wszędzie, wszędzie owce, biegające swobodnie i wesoło.
Myślę, że islandzkie owce są szczęśliwsze od wielu ludzi w innych krajach. I żyje się im o wiele lepiej. A nawet gdy idą pod nóż...cóż. Nie dzieje się to "przemysłowo" i każdy pasterz docenia poświęcenie swojej owcy. Nie, nie przesadzam. Świetnie stosunek hodowców do owiec opisuje film "Barany, islandzka opowieść". Widziałam go parę miesięcy przed ywjazdem tutaj i...sądziłam, że jest w jakiś sposób przejaskrawiony. Po paru miesiącach pobytu na Islandii z ręką na sercu mogę powiedzieć- nie, nie jest. To obraz pokazujący prawdziwy stosunek ludzi do zwierząt, z którymi żyją i z którymi jakoś się utożsamiają. I uważam...że to piękna więź.
A jeśli chodzi o smak? Bo przecież to chyba zasadnicza sprawa, jeśli chodzi o islandzkie owce. Po coś się je hoduje. I nawet jeśli pasterze mają ze swoimi owcami iście mistyczną więź, w końcu trafimy do sedna.
Wiem, że wielu ludzi w Polsce nie przepada za baraniną. Mówią, że to mięso śmierdzące, "spocone" przez wełnę, twarde...
Cóż. Nie islandzka baranina. Uznawana, nie bez kozery, za najlepszą na świecie, ma unikatowy smak. Co więcej, baranina czy jagnięcina z każdego regionu ma trochę inny smak bo, jak żartuje mój mąż, "przyprawia się za życia", jedząc dzikie zioła , charakterystyczne dla danego miejsca na wyspie. Wypasane, czy raczej puszczone samopas owce wiedzą, co dla nich najlepsze. Śpiące na plażach, żyjące bez stresu, włóczące się i czujące się z tym całkiem bezpiecznie...smakują całkiem inaczej. Sama polubiłam bararinę, a mój mąż stał się jej niekwestionowanym fanem. W pewien sposób uzależnił się od baraniny. A ja dodatkowo odkryłam nowe możliwości w kuchni i parę dni temu miałam okazję się wykazać...piekąc przez 10 godzin barani, 3 kiligramowy udziec w brytfannie. Śmiałam się, że gdybym komuś przywaliła tym kawałem mięcha, to mogłabym zabić. I chyba było w tym sporo prawdy. Ale zdecydwanie....efekt końcowy był nie tyle śmiertelnie trujący, co powalający. Kto wie, może jeśli trochę tu posiedzę, jednak stanę się ekspertką od baraniego mięsa...i może nauczę się robić na drutach? Przez owce to przecież też rozrywka narodowa. Coś trzeba robić w ciemne , długie wietrzne wieczory...a zima coraz bliżej. Coraz częstsze zorze przekonują mnie o tym nieustannie.
Więc na koniec...coś nie o baranach. A o łabędziach. Bo ostatnie już odlatują i zdecydowanie mówią o tym, że koniec lata czuć nie tylko przez silniejszy wiatr i coraz dłuższe noce.