Bo jak inaczej zacząć w nowym kraju? Gdzie? Skoro szuka się swojego miejsca na Ziemi, czy może być lepsze miejsce niż to, gdzie łzy rozstań mieszają się ze łzami powrotów? To, gdzie uśmiechy, pośpiech, początek odpoczynku ducha i najgorsze jego szarpanie.
To wszystko mogę obserwować z okna mojej kuchni. Bo przez 12 godzin dziennie, od 8 do 12, parę dni w tygodniu, to moje miejsce. Tak, to prawda, nie mam za dużo czasu, by po prostu przystanąć i chłonąć tę lotniskową atmosferę, która, muszę przyznać, dość mi się podoba. PrzIynajmniej...na razie. Bo to coś nowego. Doświadczenie. Przygoda.
Wszystko jest przygodą. Wszystko jest nauką. Nawet banalna praca w tzw.gastro, z którą nigdy nie miałam do czynienia. I niektórzy mogą patrzeć na to jak na degradację społeczną. Z pracy w szpitalu , pracy w korpo, pracy za biurkiem.... Dla niektórych to nie do zniesienia. Poznałam tu już takiego człowieka.
Ale ja się uczę. Latam, biegam i sama nie wiem w co ręce wsadzić, kiedy pasażerowie kilku lotów robią nam istną inwazję na nasz gastronomiczny punkt. Tak, jestem po pracy zmęczona, choć nie bardziej niż po pracy w domu opieki. I być może praca w gastronomii szybko zacznie mnie nudzić, być wyzwaniem ale...póki co po prostu w tej bieganinie, pędzie, całkiem nieźle się bawię. Choćby wtedy, gdy śpiewam w kuchni razem z pewnym pół- Norwegiem, pół - Islandczykiem urodzonym na Grenlandii, śpiewam okropnie fałszując do jednej z moich ulubionych piosenek. A na pewno do jednej z ulubionych piosenek mojego Męża. Głośno, fałszując, tyle razy, że inni mają dość. Każe nam przerwać nawet ten niesamowicie cierpliwy Hindus, szef mojej zmiany, który od pierwszego dnia stale każe mi próbować swoich zup, które gotuje dla personelu i który zostawia dla mnie ten jeden kawałek ciasta, który rozpływa się w ustach. Kochany człowiek.
Mogę spokojnie wypoczywać na przerwach z pewnym Bułgarem, który pozornie trochę oschle, ale jednak troszczy się o nowego pracownika, tak, że nawet przynosi mu swój prywatny fartuszek. Nie trzeba nieraz za dużo mówić. Można rozumieć się bez słów, mimo, że zna się dobrze razem jeden i ten sam język. Ale nie trzeba.
Faktycznie, odnoszę wrażenie, że na tym lotnisku, w tej firmie, wszyscy są jak jedna wielka rodzina.
Pewnie niejedna osoba zadziała mi na nerwy. Z niejedną się pokłócę. To mała społeczność. Ale...czuję, że będzie dobrze. A tak jak mówił mi ów Norwegoislandczyk, najważniejsze to po prostu szanować ludzi, jednocześnie robić swoje i...dzięki temu się lubić. I nieważne co robisz, ważne z kim.
Zastanawiam się, czy wiedział, jak wiele miał racji, zanim przeszliśmy na temat anime.
Bo nie jest najważniejsze gdzie, tylko z kim.
Owszem, zaczynam tęsknić za przyjaciółmi. Staram się im przekazać tak wiele, jak mogę ale...nie da się przedstawić tak łatwo całego świata. Wszystkiego, co się przeżywa, jeśli przezywa się to tysiące kilometrów od siebie, daleko. A może to kolejna rzecz, której muszę się nauczyć. Trochę smutku, gdy ktoś ma urodziny, a ty nadal myślisz o tym, że "już nigdy" jak w piosence Świetlików i może naprawdę, już nigdy, bo teraz dzieli was też odległość. A może właśnie dzięki temu uda się więcej? Tak, to też rzecz do nauki. Być blisko, mimo że jest się daleko. Bo jeśli się chce, to przecież wszystko można.
Ale nadal, najważniejsze to nie gdzie, lecz z kim. A jestem tu przecież z Mężem. Nie sama, w tym świecie, odległym jak Księżyc, choć będącym tylko i po prostu blisko koła podbiegunowego.
Powoli się aklimatyzujemy. Oboje. Nareszcie, po szalonych dniach, pełnych załatwiania każdej z kolejnych spraw, pracy, wdrażania się, mieliśmy czas na złapanie oddechu. Zjedzenie obiadu. Poleżenie w łóżku nago, oglądając serial. Mieliśmy chwilę dla siebie. Czułość i miłość ukrytą w najbanalniejszej prozie życia.
Wreszcie to miejsce, dzisiejszego dnia, stało się domem. Ten pokój, mały aneks kuchenny i łazienka w dawnej bazie wojskowej, wszystko będące jak kawalerka młodego, całkiem nieopierzonego małżeństwa. To stało się domem, ale nie dlatego, że mam gdzie spać, mam gdzie jeść, gdzie się umyć i nie mam za dużych wymagań. Nie dlatego, że tak naprawdę domu nie potrzebuję. Wicia gniazda. Mój dom to nie przedmioty, nie żadne znane kąty. To ten drugi człowiek obok mnie, mój Mąż. Ten, który sprawia, że jestem spokojna, ufna i bezpieczna. Szczęśliwa. Ten przy którym śpię spokojnie i którego po prostu kocham. W każdym czasie, spędzanym banalnie, jak przy krojeniu ogórków na mizerię. Spędzanym szalenie, jak podczas naszych niektórych wędrówek czy wspólnych imprez. Czasie, w którym uczymy się świata na nowo, jesteśmy jak dzieci i popełniamy błędy.
Bo ten świat jest nowy. Ale jest piękny, w swej surowości i prostocie. W pustce. W lodowatym deszczu, śniegu z deszczem padającym w Beltane, mimo że to święto środka wiosny. A my mamy lato. Przecież...tu są tylko dwie pory roku. Zima i lato.
Najdziwniejsze lato mojego życia. 2 stopnie i kwitnące gdzieniegdzie krokusy.
Wczoraj też mieliśmy próbkę islandzkiego lata. Zacinający pod kątem 90 stopni deszcz, wiat który naprawdę nie pozwala ci iść. A ponoć, żeby wiedzieć, czy można tu żyć, nie wystarczy przetrwać lata. Tylko zimę.
Tak, o tej też wczoraj się nasłuchałam. Ponoć człowiek decyduje o tym, jak się ubrać i czy w ogóle wyjść z domu, patrząc na gnące się, stalowe latarnie. Gnące pod podmuchami wiatru. Nieraz ponoć tenże wiatr wyrywa je całkowicie, a one latają swobodnie, jak ptaki, które nocą polarną nie wiedzieć, gdzie się chowają. Cóż. Może będzie dane mi to przeżyć. Może uda nam się zostać na zimę, a nie tylko do października? Któż to wie?
Na pewno....chciałabym przeżyć swój pierwszy sztorm. Cudowny sztorm, który wyrzuca w głąb miasta krasnorosty. Sztorm, który liże cudowne wulkaniczne skały, których próżno szukać gdzie indziej poza Islandią i Hawajami chyba.
Dziś bowiem, mając pierwszy dzień tak naprawdę wolny od wszystkiego, od wszystkich, mogliśmy nareszcie, wraz z pewną dziewczyną poznaną w samolocie, przejść się po mieście, w którym od teraz będziemy mieszkać przez pół roku. Mogliśmy wreszcie na spokojnie poznać ocean. Zimny, szary...piękny. Ten, w którym być może kiedyś zobaczę wieloryby. Ponoć w zatoce Keflaviku nie są tak rzadkie.
Zwykła wyprawa do banku, by założyć konta, okazała się prawdziwą poznawczą eskapadą. Krzyczące mewy. Nawołujące się sieweczki i kszyki. Moje mocne postanowienie, by nauczyć się nazw ptaków. Roślin. Wszystkiego. Po prostu wszystkiego, co mnie otacza.
Być może zostanę tu tylko na chwilę. Być może zostanę tu na dłużej. Ale tymczasem to mój dom. Mój dziwny spokój, może nawet ten zimowy. I moje nowe miasto, z którym, jak sądzę, jak najbardziej się polubimy.
Poza tym...czy nie sądzicie, że to cudowne miejsce na piwo pod zorzą?
Garść bonusowych obserwacji z Islandii:
- Wszyscy piją wodę z kranu, woda jest wszędzie za darmo. Nic dziwnego. To woda pochodząca z lodowców, krystalicznie czysty przesiąk. Jednak, jest przez to niskozmineralizowana. Musimy uważać na magnez, zwłaszcza, że w Islandii pije się ogromne ilości kawy, jak na całej północy i...bardzo łatwo to podłapać.
-Mam wrażenie, że rozumiem, dlaczego Islandki nie używają tony podkładu ani innych cudów na twarzy, tzw. tapety. Nie tylko dlatego, że nie ma to najmniejszego sensu, bo po prostu za chwilę zmyje ci do deszcz/ śnieg/ zwieje wiatr- nie! Mam wrażenie że od islandzkiej wody, pochodzącej z lodowca, podgrzewanej siarką....czyści mi się cera. A moja skóra staje się...magicznie czysta. Delikatna. Miękka ( podobnie jak włosy). Zawsze miałam z nią problem, myślałam, że po podróży będzie tragedia a tymczasem....dzieje się istna magia. Jakim cudem? Woda!
-Islandczycy naprawdę ubierają się na czarno/szaro/ granatowo. Ze swoimi mega kolorowymi ubraniami naprawdę jestem tu jak papuga.
-Do mleka dodawana jest witamina D. Można kupić takie bez niej, ale po co, skoro są w tej samej cenie.
-Najtańsze owoce w każdym sklepie to, paradokalnie, banany. Myśleliśmy, że to przez słynne szklarnie w których Islandczycy hodują mityczne banany, bo nie mają co robić z nadwyżką energii geotermalnej. Szklarni póki co nikt nie widział, a nasze banany pochodzą klasycznie, z Ekwadoru.
-Keflavik, 5 co do wielkości miasto Islandii, jest jak wymarłe do godziny 11. Dosłownie. Spotkać człowieka na ulicy to cud. Pierwsze pojawiają się....biegające swobodnie, bardzo sympatyczne, zaczepiające nieraz ludzi dzieci. Cały czas zastanawiamy się, czy one...wracają ze szkoły, czy dopiero do niej idą?
Na dworze powoli, bardzo powoli zachodzi słońce. Nie słychać już krzyku sieweczek ani mew. Środek lata...a w środku zimowy- a może po prostu północny?- spokój. Taki jak u cudownego Olafura.